Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Stanisław Maksymowicz  23 października 2014

Maksymowicz: Młody lekarz – stare problemy

Stanisław Maksymowicz  23 października 2014
przeczytanie zajmie 5 min

Najpierw sześć lat studiów i dyplom lekarza. Potem trzynaście miesięcy stażu, egzamin i prawo wykonywania zawodu. W czasie ponad siedmiu lat młody człowiek z medyka staje się lekarzem, ale jego droga do pełnej akceptacji ze strony środowiska i pacjentów dopiero się rozpoczyna. Wielu wykształconych w Polsce lekarzy nie chce odbierać tej szkoły życia w ojczyźnie.

Czym para się absolwent medycyny, lekarz, po zdaniu Lekarskiego Egzaminu Końcowego (LEK)? Przyjrzyjmy się typowej karierze młodego lekarza: po wspomnianych studiach i stażu, do skończenia specjalizacji, zarobkuje wypisując recepty na antybiotyki w przychodni rejonowej, przyjmuje pacjentów w gabinecie znajomego lekarza, czasem odbierze poród lub udzieli asysty w operacji. W tym samym czasie uczy się przyszłego fachu, często za darmo. Dorabia na dyżurach. Nielicznym udaje się trafić na listę rezydentów, czyli zdobyć opłacane przez Ministerstwo Zdrowia miejsce na odbycie specjalizacji (umowa o pracę, zarobek – około 2,5 tys. zł na rękę miesięcznie).

Niezależnie jednak od sytuacji na rynku pracy, świeżo upieczony lekarz nie ma zwykle poważania w środowisku, które jest bardzo hierarchiczne i w którym powiązanie karier w strukturze uczeń-mistrz, o którym pisała socjolog Izabela Wagner[1], ma często kluczowe znaczenie dla przyszłości młodej osoby. Jak nie dostaniesz rezydentury, to praktycznie nie masz szans na etat, ewentualnie 1/4 etatu, ale najpopularniejsza jest forma wolontariatu. Jak już uda ci się zdobyć tę „intratną posadę”, to chodzisz jak frustrat do pracy za darmo, jesteś tam codziennie, na każde skinienie palcem starszych kolegów, do dyspozycji o każdej porze. Przy czym nikt cię nie szanuje – opowiada mi jeden z młodych lekarzy.

Zarabiać możesz tylko na dyżurach, nie są to kokosy, więc musisz brać co najmniej 3 w tygodniu. Nie ma cię w domu, chodzisz struty, nie możesz mieć normalnej rodziny, kogoś nowego poznać, przy tym wszystkim jesteś w ciągłych nerwach, bo musisz podejmować ważne decyzje jako lekarz, a przeszkolenie przez nieszanujących cię kolegów jest marne. Krępujesz się zapytać, bo zostaniesz wyśmiany a jak już w końcu zapytasz, to słyszysz, że takie rzeczy są w książkach i żebyś się uczył. Oczywiście jest niewielki odsetek normalnych ludzi, którzy chcą cię czegoś nauczyć, ale jest to kropla w morzu.

lekarz medycyny w trakcie specjalizacji

Rozpoczynający karierę lekarz jest złem koniecznym, którego trzeba wykształcić, który plącze się między nogami, „zabiera pacjentów” (sic!). Zabiegi i operacje są zarezerwowane dla starszyzny, dzieci profesorów, a na ciebie spada izba przyjęć, przychodnia i robienie papierów. I to wszystko za na przykład 200 zł za 24-godzinny dyżur – tłumaczy absolwent medycyny.

Jeśli w ogóle znajdzie pracę, bo często nawet tej „dorywczej” brakuje. A jak się trafi, to zwykle niezwiązana ze specjalizacją. Pracuje więc w prywatnych przychodniach, jak na kasie przyjmując kolejnych chorych z bólem ucha – pacjent staje się konsumentem, lekarz usługodawcą, zauważają w „Journal of Health and Social Behaviour” socjologowie medycyny Stefan Timmermans i Hyeyoung Oh[2].

Przytoczę sytuację znanego mi młodego lekarza. Dla zachowania anonimowości nazwę go Robertem. Jak wyglądała kariera Roberta, jego koleżanki na specjalizacji i kilku innych, podobnych im osób? Robert skończył dobrą polską uczelnię. Po LEK-u i stażu dostał się do renomowanego szpitala klinicznego w celu odbycia specjalizacji. Bezpłatnie, bo nie uzyskał rezydentury, ale ambitnie, bo pisząc doktorat. Kolejne miesiące i lata mobbingu, jakiego doświadczał głównie ze strony szefa, słynnego specjalisty, i niemożność zarobkowania gdzie indziej (brak zgody przełożonego na pracę w innym szpitalu) doprowadziły go do miejsca, w którym znajduje się dziś. Podobnie jak jego koleżanka rok wcześniej, znalazł przyjazną klinikę gdzieś na Zachodzie, gdzie obiecano mu specjalizację. Znów bezpłatnie – ale z możliwością dodatkowego zarobkowania, z czego ochoczo i z zyskiem skorzystał. Gdy koleje losu rzuciły go na chwilę z powrotem do Polski, przez pół roku szukał jakiejkolwiek pracy w zawodzie! Sześć miesięcy starań zaowocowało ponowną wyprowadzką.

Przestrzeń, w której żyją

Przypadek Roberta nie jest odosobniony. Mur niechęci, jaki buduje środowisko „dojrzałych” lekarzy w stosunku do młodych, nie jest jedynym problemem, z jakim stykają się i o którym mówią obie strony. Niedawno kraj obiegła informacja o opłakanym stanie Instytutu Psychiatrii i Neurologii przy ulicy Sobieskiego w Warszawie. Odrapane ściany, brudne toalety. Sceneria jak z groteskowego filmu z lat 60-tych, może nawet horroru. Gdy obejrzałem te fotografie, wzruszyłem ramionami. Nic nowego.

Niedawno miałem wątpliwą przyjemność przebywania w Samodzielnym Publicznym Centralnym Szpitalu Klinicznym (ile przymiotników!) przy ulicy Banacha, czyli ujmując rzecz potocznie „byłem na Banacha”, w którego murach szkolą się medycy z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Przy okazji odwiedzin bliskiej mi osoby, otrzymałem estetyczną lekcję rodem z wydziału starzenia się materiałów budowalnych (jeśli taki istnieje). Odrapane korytarze, mroczne zakątki izby przyjęć, smutne twarze personelu, jeszcze smutniejsze pacjentów. Podczas jednej z wizyt, stołując się z chorą w barku na parterze, w poszukiwaniu toalety wkroczyłem w mroczne korytarze polskiej powojennej medycyny. Minąłem ciemny pokój należący do jakiegoś koła lekarskiego, w gąszczu pustych korytarzy przeszedłem obok szatni dla studentów medycyny (znów podróż w czasie) i wreszcie trafiłem do toalety – bez klamek, papieru, mydła (w szpitalu!). Wychodząc z poczuciem poniżenia, o kim pomyślałem? Nie o pacjentach. Ci chcą przede wszystkim dobrej opieki lekarskiej, a ta jest na wysokim poziomie; chcą być szybko wypisani, chcą powrotu do normalności ze stanu choroby i wiedzą, że aby to osiągnąć, trzeba przejść gehennę szpitala. Mój umysł zaprzątnęła postać młodych studentów medycyny – pełnych wiary i ideałów (a może myślę idealistycznie?), gotowych leczyć na wzór lekarzy z serialu „Grey’s Anatomy”.

Chwileczkę. Najpierw trzeba oddać płaszcz smutnemu panu w odrapanym holu, potem założyć biały kitel ze stempelkiem szpitala i dreptać długie godziny, wyczekując końca dnia. A może powrotu do normalności. Ale ci młodzi studenci, potem lekarze, nie zostaną zaraz wypisani. Ich praca związana jest z tymi murami, niedofinansowanymi procedurami, licznymi etatami i wzajemną zawiścią.

Okropna wizja, nieprawdaż? Specjalnie przerysowuję ją w czarnych barwach, aby unaocznić problem emigracji lekarzy, która niekoniecznie jest egoistycznym wyborem między lepszym i jeszcze lepszym. Polska służba zdrowia – poza wyjątkami godnymi najwyższych pochwał – nie jest dla osób wrażliwych. To ciężka szkoła życia. Taka była kiedyś i taka jest dziś. Nic dziwnego, że niektórzy nie chcą jej odbierać w Polsce, szukając wygodnej alternatywy na tak zwanym Zachodzie.

No dobra, aż tak źle nie jest – powiecie. Ale chcielibyście zamienić się z nimi na miejsca?

Od medyka do…

Gdy poproszono mnie o felieton, dowiedziałem się, że tekst ma odnosić się do tezy, że „młodych zdolnych/buntowników wysłaliśmy na zmywak za granicę”. W przypadku lekarzy byłaby to pewna przesada. Ale tym młodym ludziom nie jest tak lekko, jak wielu uważa.

Lekarze po studiach, stażu, w czasie specjalizacji, po długich godzinach spędzonych w szpitalach, nie są witani ciepło ani przez starszych kolegów, ani przez nieufnych pacjentów. Kliniki nie czekają na nich z otwartymi rękami, czeka ich za to kolejne kilka lat życia „pomiędzy” – na dyżurach, zastępstwach, w przychodniach. Aż do zdobycia upragnionej specjalizacji w wieku, gdy niejeden student SGH ma już za sobą osiem start-upów, cztery spółki i dwa kredyty na dom i samochód.

Daleki jestem od narzekania, nie chcę też tworzyć utopijnej socjalnej ułudy, że państwo ma każdemu zapewnić byt tak dobry, by nie musiał emigrować. To jest wybór. Emigracja dziś – inaczej niż za czasów Polski Ludowej – nie jest zesłaniem, nie odcina nas od korzeni, co wyraźnie wskazywały osoby, z którymi rozmawiałem w czasie badań emigrantów. I dotyczy to zarówno emigranta humanisty, budowlańca, jak i lekarza.

Czy wysłaliśmy naszych lekarzy na zmywak? Nie. Ale też nie zapewniliśmy tym młodym emigrantom warunków (kto miałby to zrobić?), by chcieli lata swoich studiów poświęcić późniejszej pracy w kraju. Zakładając, że lekarz zawsze sobie pracę znajdzie, nie dojdziemy do sedna problemu emigracji zarobkowej w tej grupie zawodowej.


[1] Izabela Wagner, Sprzężenie karier. Konstrukcja karier w środowiskach artystycznych i intelektualnych, Przegląd Socjologii Jakościowej, t. 1, nr 1 (2005) (str. 20-41)

[2] Stefan Timmermans i Hyeyoung Oh, The Continued Social Transformation of the Medical Profession, Journal of Health and Social Behaviour, t. 51, Extra Issue: What Do We Know? Key Findings from 50 Years of Medical Sociology (2010) (str. 94-106)