Brzyski, Kłosowski: „Zagranico” na koszt państwa.
Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że kiedyś kampanie wyborcze miały nieporównywalnie większy rozmach. Lech Wałęsa obiecywał każdemu 100 milionów. Choć wierzyła mu garstka, to w czasach, kiedy wszystko było płynne i prawdopodobne, po cichu żywiono nadzieję na coś wielkiego. Dzisiaj rządzą politycy mali na tyle, że nawet ich obietnice już nie rozpalają; mamią nas domniemaną dojrzałością, kokietują racjonalnymi i osiągalnymi postulatami.
Przekonano nas, że ponieważ władza nie cofnęła kraju w rozwoju, odnieśliśmy sukces na skalę europejską. Doskonałym przykładem jest exposé premier Kopacz. Według jej słów każda grupa społeczna dostanie swoistych 100 milionów. Różnica w stosunku do obietnic Wałęsy polega na tym, że nikt już nie wierzy, że dostanie cokolwiek. Przyrzeczenia mają jedynie zamknąć usta niezadowolonym, którzy mogliby stanowić zarzewie protestu.
Z ekonomicznego punktu widzenia propozycje Ewy Kopacz skierowane do studentów brzmią racjonalnie. Student dostaje pożyczkę od państwa i oddaje dług, jeżeli zdecyduje się zostać za granicą, lub przepracowuje 5 lat w Polsce, jeśli woli wrócić. Sensowny na papierze plan nie przyniesie większych korzyści ani dla polskiej gospodarki, ani nauki. Tych 100 szczęśliwców, bo o takiej liczbie obecnie mowa, odda pieniądze lub rozpocznie pracę w Polsce, wciąż jednak będzie szukać swojej luki. Będzie wykładać na uczelni, zostanie wysoko wykwalifikowanym pracownikiem, może czyimś doradcą. Teoretycznie.
Każdy wyjazd wiąże się przynajmniej z kilkoma problemami. Nie mamy tu na myśli zmiany otoczenia, kwestii aklimatyzacji etc. Jeśli chodzi o karierę naukową, zaczynają się one już na wstępie.
Pomimo istnienia systemu ECTS, czyli europejskiego systemu transferu punktów, problemem jest „przekładanie” osiągnięć naukowych, publikacji, konferencji odbytych za granicą na polskie warunki.
Przyczyn jest kilka, a pomiędzy nimi – wysoce rozwinięta autonomia polskich uniwersytetów. Jeden z naszych przyjaciół powiedział kiedyś, że pewna polska uczelnia jest jak Al-Kaida. Każdy wydział rządzi się swoimi prawami, wiele zależy od nastroju pań w dziekanacie czy przychylności prodziekana, a poza tym zdarza się, że różne instytuty nie wiedzą, co dzieje się w tych obok ani jakie plany ma wydział; jaką chce prowadzić politykę informacyjną, jakie ma realia działania i możliwości finansowe.
Uczelnie zachodnie diametralnie różnią się w kwestiach programowych i godzinowej organizacji zajęć, a także w rozmieszczeniu akcentów, położonych na ocenianie studenckiej aktywności i osiągnięć. Panują na nich standardy dostosowane do poziomu zachodnich społeczeństw, do których polskiemu wciąż daleko. Spowoduje to, że gdy absolwent Harvardu czy Cambridge będzie chciał wrócić na polską uczelnię, prawdopodobnie uderzy głową w mur. Oczywiście jeśli w ogóle zostanie na nią przyjęty.
Teoretycznie bowiem, aby rozpocząć studia doktoranckie na polskiej uczelni, nie trzeba mieć ukończonych studiów magisterskich (vide program „Diamentowy Grant”). W praktyce na rozmowie kwalifikacyjnej należy zaświadczenie o zakończeniu tych studiów przedłożyć, a poza tym mieć wymaganą na SUM wiedzę.
A jak wiadomo, posiadanie wiedzy udowadnia się w Polsce posiadaniem odpowiedniego papierka. Osoba, która skończy zachodnią uczelnię, wcale nie ma więc pewności, że zostanie przyjęta. Może nie znaleźć się dla niej miejsce, zaproponowany temat badawczy może okazać się wysoce niezadowalający albo nieprzydatny w badaniach prowadzonych przez wydział, na który się aplikuje. To wiąże się z jedną jeszcze kwestią. O ile znajomości i kontakty nabyte na studiach za granicą niewątpliwie procentować będą w trakcie kariery publicznej i biznesowej, o tyle na rodzimych uniwersytetach wciąż lepiej wykazywać uniżenie w stosunku do starszych pracowników, a kontakty „miejscowe” będą bardziej użyteczne niż najlepsze nawet, ale odległe zagraniczne sojusze.
Zmiany proponowane przez panią premier nie są też rewolucyjne. Jest to zrozumiałe ze względu na rok rządów, który jej pozostał. Wydaje się jednak, że ani Ewa Kopacz, ani jej doradcy nie odrobili pracy domowej zbyt dokładnie. Dla przykładu, o ile polscy studenci w Wielkiej Brytanii mają się bardzo dobrze, o tyle są niemal w ogóle nieobecni na, swoją drogą najlepszych na świecie, uczelniach amerykańskich, o czym pisał ostatnio Bartłomiej Walentyński.
W obietnicach PEK nie padła żadna obietnica mówiąca o tym, czy państwo polskie będzie finansować studia w Austrii, Francji czy USA, a jest to kwestia istotna, bo generuje diametralnie różne koszta.
Dodatkowo realny wydatki na życie w najlepszych europejskich ośrodkach naukowych jest wyższy niż w Polsce, co powinno zostać uwzględnione w procesie stypendialnym. A pytanie o to, czy stać na to państwo polskie nie pozostanie bez odpowiedzi, zasługuje bowiem na odrębny artykuł.
Trudno także ocenić, jak osoba wracająca ze stypendium miałaby oddać zaciągniętą pożyczkę przy założeniu, że jej zarobki od początku nie będą przynajmniej na poziomie średniej krajowej. Jedynym wyjściem jest spłacenie długu przez państwo po przepracowaniu odpowiedniego czasu przez dłużnika, ponieważ oddanie kwoty 48 tys. $ za rok nauki na przykład na Harvardzie to bariera nie do przeskoczenia dla wielu młodych zdolnych. Bo pomimo ukończenia najlepszych uczelni, absolwent taki startować będzie z pozycji podobnej co koledzy po polskich uniwersytetach. Byłoby to wysoce niezadowalające, wpływając na emigrację po lub w trakcie spłacania zobowiązań wobec państwa. To z kolei wiąże się z tym, że znajomości zawarte za granicą prawdopodobnie pozwolą na zdobycie lepszej pracy tam niż w ojczyźnie.
Chyba że administracja publiczna, która ma interes w zatrudnianiu tak wykształconych osób, zaczęłaby opłacać stanowiska na poziomie konkurencyjnym wobec biznesu prywatnego. Co oczywiście nie stanie się nigdy.
Samo zdobywanie doświadczenia i wiedzy za granicą ma w Polsce bogatą historię. Procentowało to przez długi czas, nie tylko w zamierzchłej historii, ale także w poprzednim stuleciu, czego najlepszymi przykładem jest chociażby kariera szkoły lwowsko-warszawskiej. Naukowcy, wyjeżdżając, starali się połączyć aktywność studencką z pracą w zawodzie; połączyć komponent praktyczny i teoretyczny. I tak jak wtedy, tak i dziś, tylko taka postawa ma sens. Dlaczego więc nie zdecydowano się na otworzenie systemu stypendialnego dla osób chcących wyjechać na staż? W ten sposób zdobywali wiedzę wybitni naukowcy, od Pawła Włodkowica po Kazimierza Ajdukiewicza i Alfreda Tarskiego.
A wydaje się, że staż dla lekarza czy inżyniera, który po studiach mógłby przez dwa lata odbywać praktyki w amerykańskich szpitalach lub przy dużych inwestycjach, przynosiłby o wiele lepsze rezultaty.
Poza nabyciem pewnych cennych umiejętności, na własne oczy przekonaliby się oni o realiach panujących na Zachodzie, sposobach zarządzania i pomysłach na finansowanie, a co za tym idzie, o reformowaniu i modernizowaniu. Że o terminowaniu u wybitnych specjalistów nie wspomnimy.
Plany rządowe idą jednak po linii najmniejszego oporu. O stypendium będzie mógł wnioskować student po skończonym licencjacie, z dowolnego kierunku, weryfikowany przez komisję przy Radzie Ministrów. To rodzi obawy przed nepotyzmem, ponieważ liczba 100 stypendiów może okazać się niezwykle cenną walutą, a przy niedookreślonych warunkach przyznawania pieniędzy zawsze pozostanie wrażenie, że nasz wniosek został odrzucony ze względu na znajomości. Czy właściwie ich brak.
Nie od dziś wiadomo, w której setce w rankingach znajdują się polskie uniwersytety. Biorąc pod uwagę, które miejsce zajmuje tymczasem polska gospodarka, powinniśmy posiadać przynajmniej dwie uczelnie w światowej czołówce. W wersji minimum to cel, do którego nie mogą dążyć tylko uczelnie, ale także władze państwowe i sami studenci. Tu pojawia się kolejny z problemów, których premier Kopacz wydaje się być nieświadoma. Samo pojęcie studiów się zdezawuowało.
Studiowanie, nawet za granicą, nie jest już chlubą, powodem do dumy. Studiować mogą wszyscy: co chcą i gdzie chcą. Zwłaszcza, że nie trzeba się tak wiele natrudzić, aby w mitycznym „tam” studiować.
Często wystarczy pewna doza samozaparcia i wiedza na temat tego, jak zdobyć fundusze. Istnieją chociażby fundacje, czy bezzwrotnych stypendia zagranicznych rządów.
Niedawno pisaliśmy o rewolucyjnym akademiku, a także o straconym pokoleniu, które w liczbie ok. 2 mln osób, począwszy od 2004 roku, wyjechało na Zachód.
Od tamtego czasu nic się nie zmieniło, oprócz tego, że władze nadal zachęcają młodych do wyjazdu, nie robiąc nic, aby chcieli oni tu wrócić. Wracają ze względu na rodzinę, przyjaciół, tęsknotę, uczucia – ale nie są już tymi dwudziestokilkuletnimi ludźmi, którzy są gotowi na zryw, bunt, którzy będą za darmo współtworzyć inicjatywy czy wspierać organizacje pozarządowe. Bo czemu mieliby to robić?
Wracają, żeby założyć rodzinę, podjąć pracę, zaciągnąć kredyt na 30 lat. Jedynym ryzykiem, jakie podejmują, jest sam powrót, porzucenie bezpiecznej przystani.
Samą inicjatywę uważamy za dobrą, jednak już dawno staliśmy się nieczuli na demagogiczne gesty ze strony władzy. Domagamy się „szarpnięcia cuglami”. Z obietnic pani premier przebija bowiem brak odpowiedniego przepracowania tej zmiany. Nigdy nie narodzi się alternatywa, jeśli najlepsi młodzi ludzie będą otrzymywać bilet w jedną stronę, a ich powrót będzie wymuszany prośbą i groźbą, bez wprowadzenia korzyści i odpowiednich zabezpieczeń. A także dopóki myślenie polityków o trójkącie szkolnictwo-nauka-gospodarka będzie trwać na poziomie okazjonalnego dosypywania pieniędzy, a rządowe plany – opierać się na logice wyborczego wiecu.
Michał Kłosowski
Bartosz Brzyski