Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Mikołaj Rysiewicz  22 października 2014

Biologiczny realizm – wyparte dziedzictwo okupacji?

Mikołaj Rysiewicz  22 października 2014
przeczytanie zajmie 8 min

Niektóre krytyczne recenzje najnowszego filmu Jana Komasy, sporządzone przez reprezentantów różnych środowisk np. Kultury Liberalnej oraz portalu Jagielloński24, łączy jedno. Można odnieść wrażenie, że ich autorzy pragnęliby ujrzeć na ekranie projekcję swych rozważań nad sensem (czy też bezsensem) powstania warszawskiego.

Innymi słowy, w grze aktorów brakuje im czytelnego starcia określonych racji i wartości, które tworzyłoby pewną intelektualną kompozycję; narrację dającą podstawę do wielogodzinnej dyskusji na temat powstania, jaką wszyscy uwielbiamy prowadzić. Może chcieliby utwierdzić swoje poglądy w przemyślanych postawach głównych bohaterów? Nic z tego. Film Komasy to czysta fizyczność, zwycięstwo „Biosu nad Logosem”, jak zgrabnie ujmuje to Piotr Kaszczyszyn. Jestem w stanie zgodzić się z tą tezą. Jednak uważam, że właśnie to stanowi o sile obrazu i nadaje mu autentyzmu.

Komasa – być może nieświadomie – zdołał pokazać pewną fundamentalną prawdę o człowieku, który nagle konfrontuje się ze skumulowanym do niewyobrażalnego stopnia barbarzyństwem.

Skąd pewność, że nadal będzie on konsekwentnie kierował się motywami, które pchnęły go na barykadę, czy choćby to, że pojawi się w nim konflikt przeciwstawnych racji; konflikt, który daje się w jakikolwiek sposób uchwycić i czytelnie zaprezentować. Być może istnieje granica, której przekroczenie oznacza dla większości zawieszenie Logosu. Komasa pokazuje młodych ludzi, którzy zatracają się w chaosie fizyczności – w rozrywanych ciałach, miażdżonych czaszkach i walących się kamienicach. Masowe egzekucje dzieci i starców, krew spływająca z nóg wielokrotnie gwałconych kobiet – realia „walczącej Warszawy” są tak straszliwe, że „pękają oczy”.

Jeszcze straszliwsze jest jednak to, że młodzi powstańcy przestają przypominać żołnierzy. Zamieniają się raczej w miotające się w skrzynkach raki, o których pisał w „Kinderszenen” J. M. Rymkiewicz albo „żywe trupy” z recenzji Jakuba Majmurka (J. Majmurek). Pojawia się więc pytanie, czy nasz dzisiejszy patriotyzm aby zanadto nie estetyzuje tamtego czasu? Kiedy słuchamy opowieści uczestników sierpniowego zrywu, pragniemy widzieć ich stojących na barykadzie w sposób tak niezłomny (zarówno w sensie fizycznym, jak i – zwłaszcza – intelektualnym), jak pewni są dzisiaj oni swoich racji. Film Jana Komasy pokazuje jednak, że możemy ulegać złudzeniu. Uczy respektu dla rzeczywistości: tej brudnej, krwawej i zwierzęcej. W starciu z nią nawet „ponadprzeciętny” człowiek pozostaje bez szans.

„Miasto 44” to jednak nie tylko znakomicie nakręcony obraz brutalnych realiów powstania. Uważne oko wychwyci w nim interesujące konteksty, które prowokują do dyskusji wokół ścierających się w Polsce narracji historycznych, ale szerzej – do przemyślenia węzłowych zagadnień wyłaniających się z tradycji „polskości”.

„Hipsterska” konspiracja

Konspiracja jest dla głównego bohatera (Stefan) raczej ucieczką od toksycznej matki niż dążeniem do realizacji Sprawy. Patriotyzm młodych ludzi, z którymi postanawia się związać (Kama, Biedronka, Beksa i Góral), jest przede wszystkim stylem, a nie postawą. Te dwa kluczowe dla zawiązania fabuły elementy narażają film na zarzuty. Czy reżyser nie zagubił publicznego powołania młodych partyzantów w subiektywizmie ich wewnętrznych relacji rodzinnych? Czy nie wykoślawił patriotyzmu, zamykając go w nieco przerysowanej scenie przysięgi na malowniczej polanie? Nie sądzę.

Przedstawiając młodego chłopaka, dla którego życie w okupowanej Warszawie jest przede wszystkim czasem osobistego dojrzewania, ukazał raczej rzeczywistość w jednym z odcieni jej szarości, a więc w kolorze, którego nie lubią historyczne mity.

Dla kontrastu – poprzez skrajnie witalistyczny, szalenie pogodny obraz młodych konspiratorów reżyser kapitalnie oddał naturę patriotycznych związków młodzieży, których fenomen (chyba jako pierwszy) zauważył Maurycy Mochnacki w „Powstaniu narodu polskiego w roku 1830 i 1831”. Odwołując się do spostrzeżeń Mochnackiego, związki te można bowiem porównać raczej do serca mechanicznie pompującego krew, niż umysłu dokonującego politycznych kalkulacji. Kiedy zestawimy zobrazowaną przez Komasę pewność i bezkompromisowość młodzieży przed wybuchem powstania z jej późniejszym zagubieniem i bezradnością, objawi się nam tyleż bolesne, co prawdziwe napięcie istniejące w tradycji insurekcyjnej: napięcie pomiędzy idealistycznymi oczekiwaniami a brutalnymi konsekwencjami.

Jeszcze mi za to podziękujecie, rzuca ojciec Biedronki, kiedy wywozi rodzinę z Warszawy. Scena przywodzi na myśl ostatnie słowa zgrabnie skomponowanej przez Bronisława Łagowskiego „Mowy obrończej dziewiętnastowiecznego ugodowca”. Konfrontując się z zarzutem „tchórzostwa” kierowanym doń przez zwolenników insurekcji, odpowiada: Mówicie, że nami powoduje strach? Udowodnijcie jeszcze, że nie ma się czego bać.

Aby jednak zupełnie nie trywializować powstańczej tradycji i nie sprowadzać jej do problemu radykalistów, którzy gdy nie walczą i nie konspirują, to natychmiast zapominają, o co chodzi, warto zaznaczyć, że film Komasy całkowicie abstrahuje od zagadnienia samej decyzji o godzinie W.

Kwestia tak różnie ocenianego postępowania dowództwa wydaje się całym sporze o powstanie najistotniejsza, a została przez reżysera zupełnie pominięta. Z jednej strony usprawiedliwia go to, że przecież nie o tym jest jego film – Komasie nie chodzi o fabularne rozstrzygnięcie dyskusji o zasadności powstania. Z drugiej jednak strony pominięcie tego wątku uniemożliwiło twórcom „Miasta 44” symboliczne oddanie głosu tym powstańcom, którzy od samego początku uważali decyzję o rozpoczęciu walki za błąd. Tym samym film może utwierdzać popularny, choć wobec świadectw historycznych raczej fałszywy pogląd, że powstanie musiało wybuchnąć, bo takie były nastroje społeczeństwa.

Lewicowe oblicze AK

Pocałowana w rękę przez kolegę ojca Biedronka odwzajemnia się mężczyźnie tym samym. Gest Szczuki 50 lat wcześniej? Jakub Majmurek z „Krytyki Politycznej” pieje z zachwytu. Film bierze pod uwagę wrażliwość współczesnego pokolenia, więc… recenzent skwapliwie serwuje nam interpretacje z pogranicza psychoanalizy i gender, wyszydzonego już nawet przez gimnazjalistów. To, że film odwołuje się do wrażliwości współczesnej młodzieży, jest niewątpliwie jego zaletą.

Piotr Skwieciński („W Sieci”) oburza się natomiast na historyczne fałszerstwo, które – choć zbliża dzisiejszego widza do postaci w filmie przedstawionych – uniemożliwia poprawne zrozumienie epoki. Publicysta narzeka, że Komasa nie poznał intelektualno-emocjonalnego świata ówczesnej młodzieży, bo – jak pisze – wMieście 44” 19-letnie dziewczyny (…) są tak śmiałe do chłopaków, jak ich obecne rówieśnice (albo i bardziej).

Nie wiem, skąd Skwieciński czerpie wiedzę na temat zachowania współczesnych dziewiętnastolatek, wiem natomiast, że jego diagnoza jest – mówiąc delikatnie – niedoszacowana. Publicysta wpada w pułapkę nadmiernego mitologizowania bohaterów powstania, w których postępowaniu wielu konserwatystów pragnie widzieć antytezę współczesnej, zepsutej przez liberalizm obyczajowy młodzieży. Jaka jednak mogła być realna kondycja moralna młodych ludzi po 5 latach okupacyjnego terroru? Czy nie wkradły się tu elementy demoralizujące etos honorowego panicza i cnotliwej pensjonarki?

Klęska wojny obronnej miała dla polskiego społeczeństwa przerażające konsekwencje na różnych płaszczyznach życia; żeby się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć po eseje Kazimierza Wyki zawarte w tomie „Życie na niby. Pamiętnik po klęsce”. W ferworze gloryfikacji bohaterskiej obrony przed niemiecką i sowiecką agresją bardzo często się o tym zapomina. Zresztą nawet jeżeli zgodzimy się ze Skwiecińskim, że ukazany pocałunek w rękę raczej nie miał prawa się wydarzyć, to czy musimy iść za jego linią krytyki, która polega na punktowaniu potencjalnych historycznych nieścisłości, jeżeli chodzi o odwzorowanie ówczesnych praktyk? Kontrowersyjny gest można potraktować jako sygnał, że nowe pokolenie pragnęło innej niż „sanacyjna” Polski. Zwłaszcza oddolne struktury AK miały często pod względem społecznym silnie lewicowe zabarwienie. W jednej ze scen zazdrosna Kama rzuca zresztą do Biedronki – po wojnie tacy jak wy będą siedzieć w kawiarniach, a takie jak ja będą wam podawać kawę…

Czy buntowi przeciwko zastanym stosunkom społecznym aby na pewno nie towarzyszyło pewne „poluzowanie” więzów obyczajowych? Jest bardzo prawdopodobne, że młodzi partyzanci A.D. 1944 mogliby w tym aspekcie zaskoczyć niejednego obrońcę historycznych mitów.

Piekło cywilów i toasty powstańców

Zestawienie rażące, a nawet skandaliczne. A jednak w filmie Komasy można zobaczyć scenę prowokującą do gorzkiej refleksji. Już po dramatycznym zbombardowaniu pełnego rannych szpitala – a więc w sytuacji, która nie pozostawia złudzeń co do skali sił przeciwnika – widzimy zmęczonych walką powstańców, którzy w dobrym nastroju piją razem alkohol. Utwierdzają się jeszcze w naiwnej wierze, że to wszystko zaraz minie; że sytuację uda się opanować i całe przedsięwzięcie skończy się pomyślnie. Raczej oczami wyobraźni niż przez lornetkę dostrzegają ruchy sowieckich czołgów na Pradze.

Ich dobre samopoczucie jest jednak całkowicie pozorne. Intuicyjnie czują dramat swego położenia, ale nie są jeszcze gotowi zmierzyć się z prawdą. Są młodzi i ich „logika” jest całkowicie zrozumiała: sięgnijmy jeszcze raz beztrosko po coś, po cokolwiek – ale w tym życiu, na tym świecie. Choćby po butelkę wódki albo – o ile lepiej! – po zalotnie spoglądającą koleżankę z oddziału.

To wszystko dzieje się równolegle do dramatu ludności cywilnej – rozstrzeliwanej, gwałconej, palonej, zasypywanej w piwnicach.

Nieuchronnie pojawia się pytanie o stosunek cywilnych mieszkańców Warszawy do walczących akowców. Tak często powtarzane słowa o „bohaterskiej postawie ludności Warszawy”, których tu nie kwestionuję, sugerują, że cywile stanęli murem za powstańcami. Doprecyzujmy jednak, o których cywilach mowa. Chodzi o tych, którzy uchronili się przed rzezią urządzoną przez Niemców w Śródmieściu Południowym (już od pierwszych dni powstania), a dopiero później – przy udziale degeneratów Dirlewangera, Rosjan z RONA oraz Ukraińców – na Woli i Ochocie. Czy pośród tych, którzy nie ponieśli błyskawicznej śmierci, rzeczywiście dominowała postawa poparcia dla powstania?

W filmie Komasy można zobaczyć jakże sugestywną scenę przedstawiającą skrytych w piwnicy mieszkańców, którzy chcą tylko przeżyć. Kiedy zaczynają już wierzyć, że maszerujące w górze oddziały to Armia Czerwona… przez okno wpada kilka granatów. Następnie słyszymy gorzkie słowa cywila skierowane do powstańców: popatrzcie, coście narobili – rozwaliliście całe miasto.

Kiedy dzisiaj słuchamy prof. Witolda Kieżuna, możemy poznać racje powstańców. Jakże niewiele wiemy jednak o racji tych, którzy siedzieli pod ziemią. W mojej rodzinie krąży opowieść mająca swe źródło we wspomnieniach pewnej sanitariuszki pochodzącej z Żoliborza. Wraz ze swoim oddziałem chciała się schronić w piwnicy zapełnionej ludźmi. Dowódca otrzymał jednak dość czytelny sygnał, że jeżeli powstańcy do niej wejdą, to mogą już nie wyjść żywi. „Wściekłość i wrzask” – być może najbardziej przemilczaną prawdą o powstaniu warszawskim jest historia ludności cywilnej naszej stolicy.

Pożegnanie z sentymentami

Trudno nie odnieść wrażenia, że nasza historyczna pamięć odnosząca się do czasu okupacji, która znajduje swoje odzwierciedlenie w środkach masowego przekazu, bardzo często pełna jest pseudochrześcijańskiego sentymentalizmu. Zawsze po drugiej stronie musi być „ten dobry”, „ten szlachetny”. Jego funkcja wydaje się jasna – to moralny „kaganiec” nałożony na odbiorcę. W dobie kultury globalnej trzeba go przecież chronić przed narodowościowymi antagonizmami, narzucając mu uniwersalistyczną perspektywę, nawet jeżeli nie odpowiada ona historycznym realiom. „Miasto 44” chyba jako drugi po „Obławie” Marcina Krzyształowicza film zrywa z tym wyidealizowanym i – przyznajmy to otwarcie – nudnym już do bólu schematem.

U Komasy próżno poszukiwać „dobrego Niemca”.

Nawet kiedy esesman oszczędza Stefana, nie robi tego z powodów moralnych. To raczej kaprys wywołany żałosnym – w perspektywie oprawcy – położeniem głównego bohatera. Wszyscy Niemcy przedstawieni są w równie odrażający sposób, który dobrze odzwierciedla percepcję doświadczających ich bestialstwa Polaków. Podobnie jak twórca „Obławy”, Komasa idzie jednak dalej. Choć nie zawsze robi to konsekwentnie, pokazuje, że my też potrafiliśmy nie oszczędzać wrogów; że – nawet młodym i bezbronnym – strzelaliśmy w otwarte z przerażenia usta. A gdy brakowało karabinu, dźgaliśmy ich w gładko wygolone krtanie choćby potłuczonym szkłem. Rozpruwaliśmy im brzuchy i dekapitowaliśmy, używając czego się dało – bo właśnie taka była „konieczność rzeczy”. Skoro już podjęto kontrowersyjną decyzję o wybuchu powstania, my, Polacy, musieliśmy odpowiedzieć na ostateczne prawo rasowej nienawiści, która została przyniesiona na bagnetach Wehrmachtu do naszej Ojczyzny.

W głośnej książce pt. „Kinderszenen: Rymkiewicz pisze, że na szaleństwo niemieckich morderców Polacy odpowiedzieli swoim własnym, romantycznym szaleństwem – szaleństwem pozbawionego racjonalności zrywu. Czy jednak wybitny pisarz nie staje tu w pół drogi? A co jeżeli to tylko część prawdy? Pamiętajmy, że w czasie okupacji i my potrafiliśmy, choć ze względu na przyrodzoną „dobroduszność” nie mieliśmy w tym takiej zapamiętałości oraz wprawy, szaleć po diabelsku: brutalnie i bezwzględnie.

*****

Film Jana Komasy utwierdza w przekonaniu, że to właśnie surowy, wręcz biologiczny realizm jest kierunkiem, który powinni obrać twórcy opowiadający o naszej okupacyjnej historii. Przeżyliśmy jako naród tyle katastrof, że nie stać już nas na karmienie się fałszywym sentymentalizmem, który zakłamuje rzeczywistość każdej „sytuacji wyjątkowej”. Estetyzowanie tego, co z konieczności brzydkie i wstrętne, umoralnianie tego, co z natury rzeczy plugawe być może pozwoli zachować dobre samopoczucie, ale na pewno nie przyniesie nam powodzenia w polityce. Nie bójmy się rozstania z pewnymi mitami, nawet za cenę obniżenia „atrakcyjności” naszych historycznych tradycji. Co z tego, że chwilowo zasłoni kompleksy – związek z piękną, ale nieszczerą kobietą jeszcze nigdy nie przyniósł żadnemu mężczyźnie prawdziwego spełnienia. Jeżeli znowu kombinacja błędnych decyzji oraz zewnętrznych czynników postawi nas pod tak dobrze znaną ścianą szaleństwa – szalejmy. Ale zachowajmy pamięć o tym, jak wielką cenę przyjdzie za to zapłacić.