Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Adam Folek  7 września 2014

Tożsamość za 59.90 zł

Adam Folek  7 września 2014
przeczytanie zajmie 4 min

Poruszanie się po wielu polskich miastach jest doświadczeniem z pogranicza jawy i snu. Przestrzeń publiczna zaanektowana jest przez symbole sukcesu gospodarczego: uśmiechnięty Kevin Spacey kusi mnie wycieczką do ciepłych krajów a Marek Kondrat z szelmowskim uśmiechem życzy mi, aby dobry stan konta nigdy mnie nie opuszczał. Spełniona, polska wersja american dream.

Wystarczy jednak wyjść na przechadzkę po godzinie 18, gdy korporacyjny świat udaje się na błogi odpoczynek, aby zobaczyć jak secesyjno-modernistyczne śródmieście popada w letarg, zasłonięte wiecznie uśmiechniętymi obliczami aktorów i sportowców. Nie daje już możliwości załatwienia tam czegokolwiek, pozbawiając tę część miasta jakiejkolwiek funkcji użytkowej.

Pozostają tylko irytujące plakaty, obrazujące marzenia i społeczne aspiracje oglądających je przechodniów.

Nie zamierzam wypruwać żył nad wszechobecną brzydotą, która jest efektem zawłaszczania przestrzeni wspólnych przez prywatny kapitał, temat został już podjęty chociażby przez Michała Bernada. Pewną niezdolność do zawładnięcia przestrzenią publiczną w bezkompromisowy sposób zarzuca nam również Ziemowit Szczerek. W książce pt. „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” zaproponował termin „piękno sygnalizowane”, zgrabny eufemizm na określenie tego, co dzieje się z miastami, pozbawionymi pomysłu na ich zagospodarowanie. Problem leży w czym innym. Martwe ulice zmuszają mieszczan do kierowania się ku nowoczesnej propozycji, tzn. ku galeriom handlowym- zmysłowym przestrzeniom handlu i lifestyle’u. Obserwacje pokazują jednak, że pogłębia to jedynie problem, gdyż ogromne, zamknięte przestrzenie dodatkowo sabotują ruch w przestrzeni publicznej. Oczywiste bowiem jest, że nie stanowią tkanki miejskiej, przypominają raczej jej komórki rakowe.

Urzędy miasta zdają się jednak tej patologii nie dostrzegać. To doskonały przykład ideologii – przypominają mi się słowa Slavoja Zizka. Magazyn Kontakt donosił niedawno, że Warszawa zleciła przygotowanie specjalnego raport mającego ocenić, ile jeszcze w mieście zmieści się tych betonowo-szklanych molochów, świątyń konsumpcjonizmu. W analizie przygotowanej przez niezależnych ekspertów możemy znaleźć receptę rozwoju: na 1000 mieszkańców rozwiniętego, nowoczesnego miasta ma  przypadać 750 m2 wielkopowierzchniowych obiektów handlowych (WOH). Wniosek – spokojnie dałoby się jeszcze kilka upchnąć. Groteskowe raporty ukazują bardzo głęboko skryty problem.

Kapitalistyczna logika tak dalece przeżarła umysły osób zajmujących się układem przestrzennym, że wydaje się, iż nie sposób nawet pomyśleć o innej organizacji miasta niż galerio-centrycznej.

Objawem tego jest to wybitnie nieuczciwie zadane pytanie: „Ile jeszcze WOH potrzebują konsumenci w mieście?”

Czytając eseje Waltera Benjamina, żydowskiego filozofa tworzącego na początku XX w. odnoszę wrażenie, że jego przenikliwość jest nam dziś potrzebna bardziej niż kiedykolwiek. Jego obserwacje Paryża z przełomu XIX i XX wieku zgromadzone w opasłym tomiszczu pt. „Pasaże” ukazują opisywany przeze mnie problem w całej okazałości. Centra handlowe jawią mi się jako „wynalazki przemysłowego luksusu, kryte szkłem kompleksy, których właściciele zrzeszyli się aby oferować konsumentom najwykwintniejsze towary”. Każdy ogarnięty żądzą zakupów znajdzie tam wszystko, czego mu potrzeba. Nie są to, jak próbuję udowodnić, analizy zawieszone w próżni, wystarczy przecież przejść się do galerii w trakcie weekendu, aby zobaczyć zastępy rodzin oraz młodzieży przechadzające się wzdłuż wystaw „markowych” sklepów. Wtapiają się w wielkomiejski tłum szczęśliwych i ładnych ludzi. Co ciekawe, bardzo wyróżniają się tu osoby ubrane ubogo lub staromodnie. Nie pasują do tego miejsca, naruszając jego nietrwałą harmonię. Wzmaga to tylko pożądanie towarów, aby uniknąć pozostania pariasem.

Późny wnuk Benjamina, wspomniany przeze mnie wyżej Żiżek w nakręconym z Sophie Fiennes filmie „Perwersyjny przewodnik po ideologii” przedstawia istotę tego towarowego fetyszyzmu. Za sprzedawanymi w modnych sklepach rzeczami stoi nie tylko zbyt wysoka cena i nieco rozczarowująca jakość. Ludzie chyba nie są aż tak naiwni, aby to kupić. Sednem jest właśnie ta dodatkowa wartość pozamaterialna, marka i stojąca za nią narracja próbująca oddać autentyczność i niepowtarzalność sprzedawanych tam sprowadzanych z Bangladeszu dzianin, oddających osobowość klientów, ich aspiracje oraz potrzeby.

Nigdy nie rozumiałem dlaczego kupując sweter, muszę z goryczą przełknąć mdłą opowieść o nowoczesnym, młodym mężczyźnie, który ceni sobie jakość materiału i unikalność kroju.

Firmuje ją w dodatku aktor z popularnego serialu. Zauważył to już Benjamin twierdząc, że fantasmagoria kreowana przez wystawy, do której wkraczamy aby się rozerwać, doskonale komponuje się z przemysłem rozrywkowym – celem obu jest sprzedaż towaru. Dzięki obecności celebrytów cudownie przemieniona wartość towarów zachęca do wkroczenia w ten wspaniały świat, rodem ze  spełnionego snu. Widocznie daje to jednak spodziewany zysk, przyczyniając się do triumfu i wszechobecności tak przyjętej strategii.

Ten mikroświat wypełniony towarami, efekt doskonalenia metod reprodukcji technicznej zyskuje swoją autonomię przedstawiając własną hierarchię antywartości, stawiającą na piedestale podążanie za nowością, ekologiczną kawę oraz nowoczesny lifestyle.

Tradycyjne wartości, zwłaszcza korespondujące z katolicyzmem czy patriotyzmem są tu raczej passe. Turyści współczesnego świata (młodzi, wykształceni…) świetnie się w tym odnajdują, gdyż tak zaprojektowana przestrzeń jest dla nich niezwykle atrakcyjna. Mogą czuć się tam bezpiecznie. Zapewnione mają tam warunki do dynamiczności i ruchliwości, czyli młodzieńczej potrzeby wolności i wyrażenia siebie. Niestety potrzeby te, przemielone przez speców od reklamy i marketingu, pozwalają jedynie kolekcjonować wrażenia, za którymi stoi pustka. Tymczasem odbiera nam się miasto. Metropolia nabiera nieludzkiego charakteru.

Zwrot ku dyskusji nad dobrem wspólnym, w szczególności nad przestrzenią, w której chcemy żyć, tak aby była maksymalnie użyteczna i otwarta, żywa i atrakcyjna dla wszystkich (słowem: inkluzywna) to zadanie trudne. Wymaga długotrwałych działań budujących wspólnotę lokalną.

Ruchy miejskie dają nadzieję na tę przemianę – nie wolno nam więc obrażać się na nie oraz zbywać etykietką „lewactwa”.

Bez tego kroku, który otwiera przecież nową dyskusję na warunkach nietowarowej logiki jest tym czego potrzebujemy wszyscy, niezależnie od deklarowanego światopoglądu. Krytyka stanu obecnego może przemienić się  we wspólne działania. W przeciwnym wypadku ziszczą się obawy Czesława Miłosza:

„Kto honorować będzie miasto bez imienia

Kiedy jedni umarli, inni płuczą złoto

Albo handlują bronią w oddalonych krajach(…)”

Nie wierzę, że Galeria Katowicka albo Lukas Bank zatroszczą się o przestrzeń publiczną. Zbyt dobrze idzie im wciskanie nam bajek i legend podszytych ich wizją współczesności. To nie tak, że oni o nas zapomną. Raczej sprawią że my zapomnimy o sobie samych.