Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Karol Kleczka  1 sierpnia 2014

Kleczka: Czy powstaniec może uprawiać seks?

Karol Kleczka  1 sierpnia 2014
przeczytanie zajmie 4 min

Okrągła rocznica wybuchu powstania warszawskiego zbiegła się z natężeniem produkcji kulturalnych, które podejmują temat czasu okupacji hitlerowskiej w Polsce. Jeszcze w zeszłym roku do kin wszedł właściwie niezauważony „Baczyński” oraz koszmarnie głupie „Sierpniowe niebo. 63 dni chwały”, zaś już w ciągu tego roku mogliśmy obejrzeć kinową wersję „Kamieni na szaniec” w reżyserii Roberta Glińskiego czy znakomity dokument „Powstanie Warszawskie”, za który jest odpowiedzialny Jan Komasa. Na wrzesień zapowiadana jest oczekiwana premiera „Miasta 44”. Mam nadzieję, że nie zaowocuje ona kolejną absurdalną dyskusją pod hasłem „Czy powstaniec może…?”, którą swego czasu wywołała adaptacja powieści Aleksandra Kamińskiego.

„Kamienie na szaniec” zostały wprost zasypane przez głosy oburzenia widzów do głębi poruszonych ledwie zamarkowaną w filmie sceną łóżkową. Prócz trafnych recenzji Andrzeja Horubały czy Tomasza Raczka, celnie zwracających uwagę na znacznie poważniejsze odstępstwa od prawdy historycznej, takie jak rażąca niesubordynacja młodych żołnierzy Szarych Szeregów, zdecydowana większość negatywnych komentarzy skoncentrowała się na rzekomej demoralizującej warstwie filmu.

No bo jak to może być, że polski nastolatek żyjący w tragicznej dekadzie lat 30. ląduje w łóżku z dziewczyną, która bynajmniej nie jest jego żoną?

Czy taki wizerunek harcerza licuje z budowanym obrazem nieskalanego pod wszelkimi możliwymi względami (zwłaszcza moralnymi) patrioty?

Gdy widzę zwiastuny „Miasta 44” nachodzi mnie obawa, że nie unikniemy podobnych moralizatorskich tonów. Jeśli wierzyć zapowiedziom, to film ma być swego rodzaju wojennym love story z płonącą Warszawą w tle. Lana del Rey śpiewa „Young and Beautiful”, młodzi całują się w slow motion pod ostrzałem karabinów maszynowych. Powyższe komentarze nie mają za zadanie dewaluować filmu. Wręcz przeciwnie – wydaje mi się, że wybór właśnie takiej konwencji opowieści o powstaniu jest strzałem w dziesiątkę.

Problem leży gdzie indziej – konserwatywni widzowie często pozostają tak bardzo przywiązani do obrazu spiżowych pomników powstańców, że podjęcie podobnej narracji może zaskutkować postawą „jak pies do jeża”.

Przyczyną podobnego podejścia jest prosty fakt: względem filmów, których zadaniem jest również budowa pewnej kultury pamięci, wzrastają wymagania polegające na rozliczaniu ich z kryterium przekazywanych postaw. Wielu widzów spycha warstwę czysto artystyczną na drugi plan, przedkładając nad nią aspekt kształtowania polityki historycznej. I tutaj natrafiamy na fundamentalny impas: odbiorcy z jednej strony wymagają odtwórczości w dziedzinie wartości, z drugiej zaś zapominają, że operowanie pamięcią historyczną jest działalnością twórczą. Mówiąc ogólnie – oczekiwanie, że powstańcowi warszawskiemu z pewnością nie w głowie był seks, jest wymogiem narzuconym z teraźniejszości w przeszłość. Tworzeniem takiego powstańca, jakiego konserwatysta potrzebuje, uzasadniając swój wzór wiernością wobec oryginału. Przy czym często zapominamy, lub może nie chcemy pamiętać, że ów oryginał w postaci mieszkańców walczącej stolicy, składał się z rzesz ludzkich, posiadających rozmaite przekonania, podporządkowanych odmiennym kodeksom moralnym, przyjmujących szerokie spektrum postaw. Zupełnie tak jak teraz: pokolenie roku 1989 nie jest homogenicznym bytem, tak jak nie byli nim Kolumbowie.

Zarzuty kierowane wobec dzieł kultury, które podejmują tematy wojenne, często wiąże się z wiarą w czystość i samodzielność faktu historycznego. Ta natomiast jest dramatycznie naiwnym myśleniem życzeniowym. Historia nie polega na odkrywaniu niezależnych od nas zdarzeń w przeszłości, ale na tym w jaki sposób będziemy ją opisywać. O tym z jaką przeszłością będziemy mieli do czynienia tak naprawdę decydujemy my sami, a nie wyroki Opatrzności czy ducha dziejów.

Rolą człowieka jako podmiotu uczestniczącego i obserwującego historię nie jest bowiem odnajdywanie skrawków, które pozostają wobec niego obce, ale twórcze odnajdywanie siebie w tym co było, poprzez dokonywanie nieustannej interpretacji i adaptacji.

Taki zabieg jest z pewnością działaniem politycznym: stale dokonujemy przyciemnień i rozjaśnień, funkcjonując między biegunem historii krytycznej oraz historii bohaterskiej.

Jednak suche raportowanie faktów nie zbliży nas do tych, którzy byli przed nami; nie przywróci ich do życia. Aby utrwalić i zachować jakieś zjawisko historyczne, musimy je stale przeżywać, dokonywać powtórzeń, z których każde będzie nowym zabiegiem.

Pamięć nie polega bowiem na kolekcjonowaniu depozytu pamiątek, ale na rytuale przypominania. Właśnie dlatego potrzebujemy nowych adaptacji: aby ciągle pozostawać w łączności z tymi, którzy byli przed nami.

Takie działanie jednak jasno pokazuje, że myślenie historyczne wymaga od nas funkcjonowania w płaszczyźnie mitu. Powstanie nie jest czymś, co miało miejsce w sierpniu i wrześniu siedemdziesiąt lat temu. Jeżeli ma być żywe – powinno stać się nam bliskie. A jeśli ma być bliskie całemu narodowi, to nie wolno nam traktować go w wąskich, elitarnych kategoriach, traktując powstańców jak wystruganych z tego samego drzewa. Mit bowiem funkcjonuje tylko wtedy, gdy ludzka społeczność posiada warunki aby go kultywować, gdy jego treść nie jest nam obca.

Aby sens postaw i wyborów dokonywanych przez Polaków w trakcie wojny był zrozumiały i bliski moim rówieśnikom, mnie samemu, muszę się w nim w pewien sposób rozpoznać.

Jak pisał Leszek Kołakowski: tylko wtedy mogę rozumieć znaki mojej kultury, kiedy wessałem je jako własne. Tylko wtedy umożliwiam trwanie historii, gdy staje się ona moim życiem.

Jeśli oczekujemy, że historia powstania warszawskiego da nam lekcję budowy wspólnoty celów, to tylko wtedy, gdy owa wspólnota stanie się czymś prawdziwym.

Właśnie dlatego potrzebujemy powstańców z ciała i krwi, a nie spiżu czy, co gorsza, sztywnego paździerza.

Ludzi, którzy kochają Polskę miłością tak namiętną, jak ich własna. Którzy są gorący i zdecydowani, ale też grzeszni i słabi. Którzy nie są martwym toposem, ale żywą tkanką. I którzy się między sobą różnią. Przede wszystkim zaś mogą nie spełniać oczekiwań moralnych, jakie na nich narzucamy właśnie dlatego, że byli ludźmi. Dokładnie takimi, jakimi my jesteśmy.