Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Jarosław Komorniczak  28 lipca 2014

Komorniczak: Tu nie będzie rewolucji

Jarosław Komorniczak  28 lipca 2014
przeczytanie zajmie 5 min

No to teraz się zacznie, ludzie w końcu nie wytrzymają i pogonią to całe tałatajstwo. Tego typu komentarze po wybuchu afery podsłuchowej słyszałem z ust wielu moich znajomych. Co więcej muszę przyznać, że i mi parę razy przez głowę przefrunęła myśl o barykadach w Warszawie i sztabie kryzysowym zbierającym się w Kancelarii Premiera, by radzić, co zrobić z protestującymi. Oczywiście szybko się z tego otrząsnąłem. W końcu wiadomo – tu nie będzie rewolucji.

Nie jestem zwolennikiem siłowego „naprawiania systemu”, zwłaszcza że najczęściej kończy się ono tylko rozlewem krwi i wypaczeniem ideałów. Ale czasami mam ochotę popatrzeć na rodaków i powiedzieć – ludzie, co jeszcze musi się zdarzyć, żebyście wyrzucili całą tę hałastrę na śmietnik historii?

A jednak Polacy rok po roku udowadniają, że nie ma u nas miejsca na społeczny gniew, na żadne rewolucje, protesty, pogrożenie rządzącym palcem. I to niezależnie od tego, czy starzy, czy młodzi – wśród tych ostatnich znajdzie się jeden czy drugi, który o rewolucji głośno pokrzyczy, czasami nawet spróbuje zorganizować jakieś protesty, ale szybko zrozumie, że to nie u nas. Dlaczego?

Jak to się stało, że naród, który z często beznadziejnych i bezsensownych zrywów z „pięściami na armaty” zrobił swój sztandar i główny powód do dumy, potrafi latami znosić rządy złodziei i nieudaczników, nie tylko bez porządnych zamieszek, ale nawet bez specjalnych protestów? Jak to się stało, że po czasach „Solidarności” i wielotysięcznych protestów pacyfikowanych przy użyciu pałki i armatek wodnych, doczekaliśmy czasów, w których nikomu nie chce się wyjść na ulicę w żadnej sprawie?

Oczywiście będą tacy, którzy powiedzą – nie ma potrzeby, mamy świetny rząd, rozwijające się państwo i ogólnie jest fajnie, więc po co protestować. Jasne. Mamy teoretyczne państwo, koszmarny rząd, nieudolną opozycję, gospodarkę w stanie permanentnej zapaści i społeczeństwo bez perspektyw. I nic.

Przyczyn można wskazywać wiele – można pokazywać, że jednak jest lepiej niż 25 lat temu, że społeczeństwo uległo gwałtownej atomizacji i zatraciło się w pogoni za konsumpcją, tracąc z oczu problemy wspólnotowe, można narzekać na postkolonialną mentalność podarowaną nam w spadku po pięćdziesięciu latach komunizmu. Ja jednak znajduję te przyczyny w dwóch innych kwestiach.

Pierwszą jest idealny wentyl bezpieczeństwa, jaki w ostatniej dekadzie otrzymały rządy, w postaci członkostwa w Unii Europejskiej. Działa on dwutorowo – po pierwsze dzięki funduszom unijnym można pompować pieniądze w kolejne mniej lub bardziej sensowne inwestycje, kupując tym samym spokój w części społeczeństwa. Co ważniejsze jednak, dzięki członkostwu w Unii mamy możliwość bezproblemowego podróżowania i pracowania w bogatszych krajach. I korzystamy z niej pełnymi garściami. Według różnych szacunków, w ciągu ostatnich lat emigrowało z Polski między dwa a trzy miliony naszych rodaków. Kto wyjeżdża? Oczywiście świetni specjaliści, którzy za granicą uzyskają znacznie lepszą płacę. Ale przede wszystkim ci, którzy mając problem ze znalezieniem w Polsce pracy, mieli jednocześnie na tyle energii, odwagi i przebojowości, aby zaryzykować przeprowadzkę do obcego kraju. Wyobraźcie sobie teraz, że nie ma takiej możliwości.

Obecne rządy, zamiast chwalić się bezrobociem w granicach 10%, musiałyby tłumaczyć się ze wskaźników w okolicach 20%.

A wśród młodych zdecydowanie wyższego. W ten sposób członkostwo w Unii działa podobnie jak krucjaty w średniowiecznej Europie czy emigracja do Stanów w XIX wiecznej Irlandii – jak możliwość pozbycia się nadmiaru rąk do pracy i likwidacji potencjalnego źródła niezadowolenia społecznego.

Jednocześnie władza stosuje metodę zmniejszania „racji żywnościowych” małymi kroczkami. W ten sposób w żadnym praktycznie zakresie nie doprowadza do tego, aby społeczeństwo (lub jego znacząca część) odczuło radykalne obniżenie poziomu dostępności pewnych dóbr. Dzięki temu utrzymuje nas w specyficznej atmosferze – jest nie najlepiej, ale mogłoby być gorzej, cieszmy się więc z tego, co mamy. Jedyne w ostatnich latach protesty, które zgromadziły większą ilość obywateli, to te związane z próbą wprowadzenia ACTA – czyli radykalnym odebraniem młodym Polakom możliwości korzystania z taniej rozrywki (nie łudźmy się, że siłą napędową tych protestów była walka o wolność słowa; dużo więcej osób bało się utraty możliwości ściągania filmów, gier i muzyki).

Najważniejszym jednak powodem naszego wieloletniego „spokoju społecznego” jest mit założycielski III RP.

Symbolem, który pokazuje się jako podstawę tego, jak nam dobrze, są rozmowy Okrągłego Stołu. Czyli od 25 lat wszczepia się nam przekonanie, że rację mieli nie ci, którzy chcieli komunistów wieszać na drzewach i latali na zastępy ZOMO z kamieniami, ale ci, którzy w duchu rozsądku i porozumienia zasiedli do rozmów i zawarli fundamentalny i niezbędny kompromis. Tak oto z rzeczywiście ważnego elementu demokracji, jakim jest porozumienie i kompromis, uczyniono bezpośrednio zasadę naczelną, co doprowadziło do zachwiania równowagi systemowej. Polacy poddani wieloletniej tresurze społecznej wiedzą już nawet bez podszeptów usłużnych mediów, że rację zawsze ma ten, który rozmawia, a nie ten, który protestuje. Jak ważna jest ta tresura, możemy obserwować co roku przy okazji Marszu Niepodległości. Oto przy masowej imprezie grupującej kilkadziesiąt tysięcy ludzi, głównie młodych i posiadających radykalnie negatywny wobec systemu światopogląd, dochodzi do jakichś incydentów – a to ktoś rzuci kamieniami czy butelkami, a to podpali samochód, a to jakąś budkę – normalna rzecz. Na całym świecie tego typu sytuacje zdarzają się praktycznie co kilka dni. I to nie tylko w państwach Trzeciego Świata.

Europa Zachodnia bardzo często jest świadkiem gwałtownych ulicznych awantur i nikogo to nie dziwi. Tymczasem u nas – wielotygodniowe debaty, co zrobić, którą organizację zdelegalizować, którą wykląć, kogo wsadzić do więzienia.

Zmienia się prawo, ograniczając wolność zgromadzeń i wyposażając służby w coraz większe uprawnienia. Nie zrozumcie mnie Państwo źle: nie bagatelizuję tego, że ktoś łamie prawo – co więcej uważam, że obowiązkiem służb porządkowych jest ściganie tych, którzy to robią – ale nie sądzę, żeby niewielkie burdy przy okazji wielotysięcznych manifestacji miały być przejawem barbarzyńskiego zdziczenia obyczajów; to po prostu jeden z kosztów demokracji. Tyle że najwyraźniej nie u nas. Tutaj elity ukształtowane przez okrągłostołowy układ są głęboko zainteresowane jego „sakralizacją”. Zarówno ze względu na opisany przeze mnie mechanizm podświadomego osłabiania poparcia dla ostrzejszych form protestu społecznego, jak i dla wzmocnienia legitymizacji swojej władzy. W końcu to oni byli tymi, którzy zachowali się jak cywilizowani ludzie i wynegocjowali nam wolność i suwerenność.

Dlatego dopóki rządzący nie dopuszczają do gwałtownego odcięcia dużych grup społecznych od potrzebnego im dobra, nie ma co liczyć na wariant węgierski.

Nikt nie będzie zajmował telewizji i wyjeżdżał zabytkowymi czołgami na ulice. Zwłaszcza, że tak naprawdę to nie te uliczne protesty były najważniejszym czynnikiem rewolucji zapoczątkowanej przez słowa Ferenca Gyurcsányego o kłamstwach socjalistycznej władzy. Oczywiście miały one znaczenie w wykopaniu wyraźnej granicy między postkomunistycznym układem a społeczeństwem, ale to nie one odsunęły tenże układ od władzy. Polityczna zmiana była zasługą zmiany mentalności węgierskiego społeczeństwa i wytworzenia się w nim olbrzymiego społecznego potencjału działania. Protesty były tylko jednym z wielu katalizatorów tego przebudzenia.

Zamiast więc czekać na rewolucję, która najprawdopodobniej nigdy nie nadejdzie, zabierzmy się do pracy. Do pracy nad tym, aby państwo obecne w teorii stało się praktycznie istniejącym bytem. Rządzący nie potrafią nam tego zagwarantować? Cóż: sami stworzymy treść, która wypełni teoretyczne założenie. Czeka nas długa i ciężka droga, praca rozłożona często na lata i wymagająca nie raz większej odporności psychicznej niż uliczne awantury. Ale też praca, którą każdy z nas może zacząć już dziś, od siebie, najbliższych, otoczenia. Praca polegająca na tworzeniu tysięcy małych elementów, które pewnego dnia połączą się w jedną wielką budowlę. W tej pracy nie ma miejsca na skróty, trzeba iść prosto do celu.