Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Suskiewicz  19 czerwca 2014

M. Suskiewicz: Rzeczywistość zamknięta w opłatku

Marcin Suskiewicz  19 czerwca 2014
przeczytanie zajmie 5 min

Z powieści Teresa Desqueyroux François Mauriaca – niedawno wydobytej z zapomnienia przez Claude’a Millera, który ponoć zekranizował ją z Audrey Tautou w roli głównej– z jakiegoś powodu najbardziej w pamięci utkwił mi krótki opis procesji Bożego Ciała ze środka książki. Właściwie nawet nie jest to przypadkowe. Może ta krótka powieść jakoś koncentruje się na tym właśnie, retrospektywnie wspominanym przez tytułową bohaterkę, momencie, gdy patrzy przez na wpół zamknięte okiennice na księdza trzymającego w dłoniach ową „Rzecz Osobliwą”? Może w ogóle nasze życie i cała rzeczywistość jakoś ogniskuje się w tej krótkiej chwili, gdy kapłan podnosi w górę Boże Ciało?

Teresa Desqueyroux to jedna z najbardziej tajemniczych postaci literatury, a zwłaszcza tak zwanej „literatury katolickiej”, której Mauriac, noblista z 1952 r., jest niewątpliwie jednym z wybitnych reprezentantów, nawet mimo swojego lekkiego jansenizmu. Poznajemy ją po rozprawie sądowej, na której oskarżono ją o próbę otrucia własnego męża, lecz ostatecznie zostaje uniewinniona. Mąż wstawił się za nią, choć wiedział, że była winna. Dlaczego to zrobiła? Tego właściwie nigdy nie dowiadujemy się wprost, zresztą jest to niejasne dla samej bohaterki, targanej jakby przez niezależne od niej siły (w czym Jean-Paul Sartre, krytyczny wobec powieści Mauriaca, widział, chyba częściowo słusznie, przejaw niewiary w wolną wolę).

Otaczający ją świat bogatych właścicieli ziemskich z południowo-zachodniego zakątka Francji jest, jak to u Mauriaca, pełen zakłamania, nie ma w nim miejsca dla szczerych uczuć i słów, ale przecież inni bohaterowie nie robią nikomu krzywdy. Jest wariatką? Może i tak. Ale Mauriac na wstępie już wyraża nadzieję – a jest to jedyny moment, gdy w książce tej pojawia się promień światła – że być może niewykluczone jest jeszcze jej odkupienie. Pod koniec owego wstępu czytamy sławne słowa:

Chciałbym, Tereso, żeby twoje cierpienie rzuciło cię do stóp Boga; długo pragnąłem, żebyś była godna imienia świętej Lokusty. A jednak wielu ludzi wierzących w upadek i odkupienie naszych umęczonych dusz krzyknęłoby, że popełniam świętokradztwo. Zostaje mi tylko jedna nadzieja: na chodniku, na którym cię porzucam, nie będziesz sama…

Teresa Desqueyroux jest – i w tym sensie przypomina powieści innych francuskich „pisarzy katolickich”, Georgesa Bernanosa i Léona Bloy – wyzwaniem rzuconym „przyzwoitości”.

Przyzwoitości, która stanowi pogodzenie się z małością, a niezgodę na świętość; która zabiega tylko o pozory i – choć udaje pobożność – w rzeczywistości jest czystym materializmem.

„Przyzwoici” są otaczający Teresę ludzie, ale to ona, ta „nieprzyzwoita”, ta straszna, ta grzeszna, okazuje się mieć szansę na odkupienie. Jeśli w czarnej Mauriacowskiej wizji świata jest dużo jansenizmu, to w wyrażonej przez niego nadziei na zbawienie niedoszłej morderczyni znajduje się przecież sama kwintesencja chrześcijaństwa.

Boże Ciało, choć wcale nie wyeksponowane w książce, jest pewnym momentem krytycznym, dniem sądu.

Bezbronny Baranek okazuje się groźnym lwem; w zetknięciu z chlebem, który stał się samym Bogiem, wychodzi na jaw cała hipokryzja „przyzwoitości”.

Hipokryzja, którą można nadal maskować, „dopełniając obowiązku” lub kryjąc się w domu, lecz jest ona już oczywista. Bo jak można jednocześnie deklarować wiarę, że świat materialnych przedmiotów jest czymś względnym, czymś, co może przestać istnieć, przeistaczając się w Boga, i dalej żyć tak, jak gdyby istniało tylko to, co materialne? Tu jest Coś, przed czym trzeba uklęknąć, ale „przyzwoici” klękać nie lubią.

Pamięta, że w dzień Bożego Ciała przypatrując się przez przymknięte okiennice procesji nienawidziła męża bardziej niż zwykle. Bernard był jedynym chyba mężczyzną, który szedł za baldachimem. W ciągu jednej chwili miasteczko zamieniło się w pustynię, jak gdyby ulicą kroczył nie Baranek, lecz lew. Ludzie pokryli się w swoich norach, by nie musieć uklęknąć lub zdjać czapkę. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, jedne drzwi po drugich zaczęły się otwierać. Teresa wpatrywała się w proboszcza: szedł powoli, oczy miał prawie zamknięte, a w rękach niósł tę Rzecz Osobliwą. Jego usta poruszały się: z kim rozmawiał z tym wyrazem cierpienia na obliczu? Zaraz za nim posuwał się Bernard: dopełniał obowiązku.

Opis ten jest niezwykle przygnębiający. Znamy przecież inne procesje – takie, które są prawdziwym świętowaniem obecności Jezusa wśród nas „pod postacią chleba”. Ale wczujmy się w klimat powieści Mauriaca, bo nawet jeśli jego wizja jest zbyt czarna, może być dla nas niczym szklanka zimnej wody.

Jeśli „przyzwoitość” jest wiarą, że istnieje jakiś poziom życia, na którym można „być przyzwoitym”, a do którego świętość jest wcale niekonieczną nadbudową, zarezerwowaną może tylko dla księży i zakonnic, to analogiczna wiara może pojawić się na poziomie filozoficznej percepcji rzeczywistości. Chodzi mi o wiarę – nazwijmy ją „sekularyzmem” – że jest jakiś poziom, na którym świat jest tylko tym, czym wydaje się być według współczesnych, „naukowych” standardów– martwą materią, zbiorem takich czy innych skończonych bytów, nie odsyłających do niczego i nikogo poza sobą – a w stosunku do którego religia jest tylko niepewnym dodatkiem. Nie chodzi mi o ateizm, ale nasz chrześcijański „sekularyzm”, bo tak jak Teresa Desqueyroux jest samooskarżeniem chrześcijanina, tak tekst ten też ma być tylko rachunkiem sumienia i w żadnym razie nie powinien być odczytany jako symboliczne „rzucanie kamieniami” w stronę niewierzących.

Obydwie postawy – „przyzwoitość” i „sekularyzm” – Boże Ciało wywraca do góry nogami.

Bo przecież w ten dzień mówimy, że nie jest chlebem coś, co wygląda i w ogóle pod każdym względem zachowuje się jak chleb, i dodatkowo upieramy się – a myśliciele od św. Tomasza po Michaela Dummetta, którego esej na ten temat drukowaliśmy w 32-33 tece „Pressji”, wspierają nas w tym swoją logiczną argumentacją – że nie mamy tu do czynienia z niedorzecznością, a jedynie tajemnicą. Chleb może przestać być chlebem i stać się Bogiem – nie będzie to pogwałcenie praw rządzących stworzeniem, lecz jego prawdziwe dopełnienie.

Okazuje się więc, że nie ma żadnego neutralnego poziomu, na którym świat jest z całą pewnością tylko światem, chleb tylko chlebem, a w stosunku do którego wiara w Trójjedynego Boga jest zbędnym dodatkiem.

Nie ma takiego świeckiego poziomu, tak jak nie ma poziomu w naszym życiu, na którym jest ono tylko świeckim staraniem o doczesny majątek oraz uznanie, a nie duchową walką toczoną między dobrem i złem.

Nie chodzi tu o jakiś supernaturalizm, o pogardę dla doczesności kosztem odległych zaświatów. Wręcz przeciwnie: tak jak „przyzwoitość”, gdy jej celem przestaje być świętość, nie jest już nawet prawdziwą przyzwoitością, tak doczesny wymiar rzeczywistości, gdy nie dostrzegamy już w nim znaku Nadprzyrodzonego, traci cały swój urok.

Wiara natomiast przywraca wartość także temu, co doczesne. To nie przypadek, że procesje Bożego Ciała są również po prostu radosnym celebrowaniem rozpoczynającego się lata.

Boże Ciało jest nie tylko wielkim świętem. Jest także dniem sądu. Niechętnie klękamy lub choćby uchylamy czapki, wolimy ukryć się w domu, a jak idziemy na procesję, to raczej, by „dopełnić obowiązku”. Opieramy się, nie chcemy być święci. Jedyna nadzieja w tym, że na tym chodniku, po którym idziemy z niewiarą w sercu za Najświętszym Sakramentem – że nie jesteśmy tam sami…