Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Wójcik  13 czerwca 2014

Żywot szczęśliwego rentiera

Piotr Wójcik  13 czerwca 2014
przeczytanie zajmie 6 min

W związku z 25. rocznicą wyborów czerwcowych temat transformacji naszego kraju został bezlitośnie przewałkowany we wszystkich możliwych mediach i na wszystkie możliwe sposoby. Perspektywa ekonomiczna ustępowała socjologicznej, ale tylko po to, by za chwilę powrócić wzbogacona w postaci historii gospodarczej wraz z obowiązkową szczyptą biografii jednej z legend „Solidarności”. A całość bywała kończona tyleż rytualnym, co pustym, pochyleniem się nad udręczonym pegieerowcem, będącym symbolem tego, że „jednak nie wszystko się udało”. O dziwo, dosyć rzadko pojawiał się temat, który przecież dużą część nas interesuje niebagatelnie – stosunki pracy oraz relacje w niej zachodzące.

Z okazji ćwierćwiecza w miarę wolnej Polski mądre głowy sumiennie przypomniały Polakom o ich przywarach (niska aktywność obywatelska, brak zaufania społecznego etc.), lecz łaskawie nigdy nie zapomniały też o odpowiedniej dozie usprawiedliwienia – to w końcu wynik tak a nie inaczej, przeprowadzonej transformacji. Trudno nie zgodzić się z tezami o braku poczucia wspólnoty czy szalejącym indywidualizmie, ale też trudno uznać całą tę troskę za wiarygodną. Wysublimowani intelektualiści ubrani w przewiewne koszulki polo Ralpha Laurena, popijający w wygodnym radiowym studio pyszną kawę z kapsułki, rozprawiający o ciężkiej doli „przegranych” transformacji, wydają się niezbyt przekonujący.

Szkoda, że tak mało mogliśmy podziwiać relacji bezpośrednio z ust „tych, którym się nie udało”, ale pewnie takie próby kończyłyby się wykropkowaniem całego materiału, może poza początkowym „dzień dobry”.

W każdym razie, nie ulega wątpliwości, że cała gadanina odbywająca się w ostatnim czasie ma czczy charakter i nie przybędzie od niej zer na co miesiąc otrzymywanych przez nas paskach – a przecież także o to rozchodziło się w całej operacji zmiany systemu. Oraz o podmiotowość – zarówno polityczną jak i zawodową. A tej drugiej olbrzymia część Polaków wciąż nie uzyskała.

Transformacja naszego systemu gospodarczego przebiegała pod znakiem kultu indywidualnej przedsiębiorczości. Rynek wydawniczy lat 90. został zalany masowymi poradnikami dla menedżerów, które pokazywały w jaki sposób wydobyć z siebie geniusz, który zachodnich milionerów doprowadził do ich obecnej pozycji. Wielkie państwowe zakłady pracy obwołane zostały arbitralnie archaicznymi molochami –powinny jak najszybciej upaść, gdyż skażone były nieżyciowym charakterem własności – od teraz tylko jej prywatna „odmiana” miała rację bytu na rynku. Indywidualna energia i przedsiębiorczość miały nam zapewnić dobrobyt – nikt nie zwracał specjalnie uwagi na to, że pojęcia te wymagają wypełnienia treścią, że same w sobie nic nie znaczą. O roli kooperacji, wspólnotowej kultury pracy czy wypracowanych schematów nikt nie wspominał.

Takie podejście do przemian gospodarczych musiało spowodować znane nam efekty – bardziej skomplikowana produkcja poleciała na łeb na szyję, a uwolniona smykałka do interesów w zamian przyniosła zaledwie masową sprzedaż badziewia na licznych targowiskach.

Ewentualnie dla mierzących wyżej, akwizycję produktów Amway, która zapewniała też przy okazji tandetną filozofię sukcesu rodem z amerykańskiego snu. Zachodni inwestorzy z niedowierzaniem kupowali za bezcen nasze niekiedy wyjątkowo nowoczesne fabryki (vide Zakłady Produkcji Papierowej w Kwidzynie czy Cementownia Górażdże), a tymczasem Polacy zajęci byli budowaniem wszystkiego od nowa – oczywiście każdy na własną rękę. A co najłatwiej robić bez odpowiedniego wsparcia infrastruktury społecznej i materialnej? Oczywiście handlować. Dlatego też handel kwitł.

Dziś już chyba wszyscy wiemy, że z handlowania chińszczyzną skoku cywilizacyjnego nie będzie. Nasze mocno niedoceniane (ale tylko przez nas samych) środki produkcji przeszły w zagraniczne ręce lub też zostały zwyczajnie zniszczone (np. niemiecki Siemens kupował polskie zakłady tylko po to, by je następnie zrównać z ziemią). Tymczasem Polacy zamiast produkować np. telewizory (w czym byliśmy za PRL całkiem nieźli), wyspecjalizowali się w zakładaniu hurtowni lub, w porywach, firm logistycznych (czyli inaczej mówiąc, w przewożeniu rzeczy z jednego miejsca na drugie). Indywidualistyczny sposób transformacji wychodzi nam bokiem do dziś – prawdziwie polskie, poważne i duże firmy produkcyjne możemy wyliczyć – co najwyżej – na palcach dwóch rąk (Pesa, Solaris, Fakro etc.). Dorobiliśmy się za to niezbyt szerokiej nowobogackiej klasy panów, która na cinkciarstwie lat 90. zgromadziła całkiem niezły majątek, i która z tamtych lat wyniosła przede wszystkim przeświadczenie, że wszystko zawdzięcza tylko sobie.

Właśnie ta klasa wypełnia w sporej części nasz nieinnowacyjny sektor małych i średnich przedsiębiorstw (choć nie cały, podkreślam) – sektor, który dla wielu polskich pracowników kojarzy się jak najgorzej.

Rekiny biznesu, dorabiające się hurtowni sprzętu elektronicznego, panoszące się po polskich dziurawych drogach wielkimi SUV-ami, jeżdżące dwa razy do roku na egzotyczne wakacje i płacące z wielką łaską swoim pracownikom przysłowiowe tysiąc pięćset na rękę, bo na więcej przecież ich nie stać, to właśnie najbardziej charakterystyczne owoce polskiej transformacji.

Prawdziwy wkład tych „panów” do naszej rodzimej gospodarki jest cokolwiek mizerny, ale oczywiście ten fakt do nich nie dociera. Ich „innowacyjność” sprowadza się do poszukiwania nietypowych form zatrudniania pracowników, a czasem po prostu do płacenia „pod stołem”. Swoją firmę „panowie” traktują jak swe udzielne księstwo, a pracowników niczym chłopów pańszczyźnianych – pewne tradycje najwidoczniej w narodzie przetrwały.

Omawiana część (znacząca niestety) polskich przedsiębiorców, to w istocie nie żadni przedsiębiorcy, ale zwykli rentierzy eksploatujący rodzime surowce naturalne, traktujący swych pracowników nie jak współpracowników, ale jak tanie i łatwo dostępne pokłady węgla, które w razie potrzeby można dorzucić do pieca.

Żywi ludzie to dla nich bliżej nieokreślona „siła robocza”, księgowy zapis kosztu pracy. Potencjał intelektualny czy bogactwo duchowe wśród zatrudnianych są nie tyle niedostrzegane  czy zbędne, ale wręcz niemile widziane. W końcu surowiec naturalny nie powinien się wymądrzać na temat sposobu funkcjonowania firmy, tylko grzecznie podlegać eksploatacji. Nikt przecież baryłki ropy nie pyta o możliwości usprawnienia działalności – baryłka ropy ma jedynie oddać swój zasób energii.

Można oczywiście próbować bronić tezy, że powyższy wywód dotyczy jedynie marginesu. Niestety kolejne dane pokazują, że tak nie jest. Międzynarodowa Konfederacja Związków Zawodowych opublikowała ranking państw pod względem przestrzegania praw pracowniczych. Polscy pracodawcy wypadają fatalnie. Nie możemy równać się pod tym względem nie tylko z Francją czy Niemcami, ale nawet z krajami naszego regionu. Wspólnie z Bułgarią, Rumunią i Portugalią tworzymy grupę państw, w których pracodawcy traktują zatrudnionych najgorzej w UE. Za nami w Europie znajdują się już w zasadzie tylko Białoruś oraz Ukraina, a więc państwa delikatnie mówiąc niekojarzone specjalnie z wysoką kulturą pracy.

W przeróżnych rankingach dotyczących innowacyjności Polska z reguły wyprzedza w UE jedynie Rumunię i Bułgarię. Powoli zaczyna się to zmieniać – na naszą niekorzyść niestety.

Pojawiają się już pierwsze dane, w których widzimy w oddali rumuńskie plecy.

Dane te również pokazują lekceważące podejście polskich pracodawców do pracowników. Mowa o szkoleniach zawodowych, w których polskie firmy zajmują, uwaga, ostatnie miejsce w Unii Europejskiej. Wg danych Eurostatu, o rozwój kompetencji pracowników dba zaledwie 23% polskich przedsiębiorstw. Dla porównania – bułgarskich 31%, słowackich 69%, czeskich 72%, szwedzkich 87%. Jak widać o wyszkolenie chłopa pańszczyźnianego nie trzeba specjalnie dbać, u niego wystarczy tylko pokora i gotowość do pracy. A te przecież można uzyskać zwykłym batożeniem. Wysyłanie na szkolenia zawodowe to zbędna ekstrawagancja – jeszcze się chłop za dużo nauczy i mu się w głowie przewróci.

Kolejnym dowodem na zepsute relacje w polskich przedsiębiorstwach jest niespotykana nigdzie indziej popularność umów czasowych (zarówno o pracę jak i cywilnoprawnych).

Aż 27% polskich zatrudnionych pracuje właśnie na umowie czasowej, co jest absolutnym rekordem w UE, przy unijnej średniej, która wynosi niecałe 15%.

Jednak szczególnie uderzający jest gwałtowny wzrost takich umów w ostatnich kilkunastu latach. Podczas gdy w prawie wszystkich krajach UE ich liczba spadła lub też nieznacząco wzrosła (o kilka procent), to w Polsce wzrost ten wyniósł ponad 22% i nie można go nawet porównać z żadnym unijnym państwem. Ta atmosfera tymczasowości dominująca wśród polskich pracowników wyraźnie wskazuje model rozwoju większości polskich firm – nie jest on nastawiony na długookresowe budowanie zgranego i kompetentnego zespołu, lecz czysto mechaniczne i okresowe wykorzystywanie pewnych potrzebnych umiejętności akurat teraz zatrudnionych. Nic ponad to.

Oczywiście powyższe słowa mogą się wydać zanadto zjadliwe i przede wszystkim niesprawiedliwe dla wielu rzetelnych polskich przedsiębiorców, którzy codziennie z trudem mierzą się z nieprzyjazną polską rzeczywistością. Problem w tym, że łamanie praw pracowniczych, umowy cywilnoprawne zamiast umów o pracę, traktowanie pracowników przedmiotowo czy niewykorzystywanie ich potencjału, to relatywnie bardzo często w Polsce spotykane niekorzystne zjawiska, które znacząco wpływają na obniżenie polskiej kultury pracy. I jeśli rzeczywiście dobre imię wielu uczciwych polskich przedsiębiorców doznaje uszczerbku, to właśnie przez szeregi tych idących na łatwiznę, a nie przez tych, którzy na te zjawiska zwracają uwagę (nawet jeśli siłą rzeczy zbytnio generalizują).

Jednym z większych obecnych polskich problemów jest fakt, że nasze rodzime firmy zamiast szukać kreatywnych i nowoczesnych sposób konkurencji, czynią to w najprostszy możliwy sposób – przez możliwie najtańsze wykorzystanie krajowej siły roboczej.

Niewątpliwie też, taka właśnie kultura pracy wykształciła się przez taką, a nie inną, transformację. Która także została przeprowadzona w najprostszy możliwy sposób.