Brzyski: Zachód jest nagi
Festiwale filmów niezależnych świetnie pokazują, czym żyje spora część świata. Ostatnimi czasy coraz większa, na co wskazuje napływ dzieł z krajów do tej pory nieobecnych, jak Palestyna, Gwatemala, Nigeria czy Gruzja. Filmy niekomercyjne mogą pełniej poddać się wizji reżysera, dla którego producent nie staje się pierwszym cenzorem. Niestety wciąż dominują dzieła z USA i Europy Zachodniej, tworzone przez reżyserów, którym już od dawna brakuje pomysłu na kino.
Na przykładzie zakończonego niedawno w Krakowie OFF Plus Camera widać dobrze dwie tendencje. Po pierwsze, gwałtownie rośnie liczba filmów poświęconych ekologii, które na tle historii kina nie mają długiego stażu. Najlepszym dowodem ich popularności jest osobna sekcja, określana na festiwalu jako „Eko/Ego”. Do drugiej mocno rozbudowanej grupy należą obrazy dotyczące wszelkiego rodzaju mniejszości, czy to kulturowych, czy seksualnych. Te tworzyły sekcję „Raport mniejszości”. Najwięcej z nich kręconych jest w Ameryce Północnej i Europie Zachodniej; reszta świata produkuje zaledwie ułamek offowych filmów.
Dlaczego większość twórców pochodzi z krajów należących do demokracji liberalnych? Dlaczego główną część naszej uwagi przykuwają historie dobrze nam znane, takie, które oglądaliśmy już setki razy?
Dlaczego zachwycamy się filmami, które oprócz przemalowania dekoracji nie zmieniają światła rzucanego na istotę problemu?
Chodzi tu w szczególności o kino ambitne czy raczej „ambitne”, ponieważ w rzeczywistości już dawno przestało mieć z nim wiele wspólnego.
Dziwną logiką kierują się filmy z etykietą „Eko”, zaprzeczając ideologii stojącej za opowieściami o mniejszościach. Za pierwszymi stoi chęć przymusu – jednostka ma prawo decydować o sobie, ale ponieważ działa na szkodę wspólnoty (środowiska), musi zostać przymuszona do pewnych zachowań. Za drugimi kryje się niejako przymus wolności – grupa uważa zachowanie jednostki za szkodliwe, ale ponieważ każdy ma prawo decydowania o sobie, zdanie większości powinno zostać wyciszone. Taka schizofreniczna logika musi nam w końcu uzmysłowić, że w większości „dzieł” nie chodzi wcale o bohaterów, historię czy formę, ale o paradygmat właśnie.
Bardziej lub mniej świadomie reżyserzy tworzą obrazy ideologiczne, które przez innych ideologów są wynoszone na piedestał.
Może należy zwrócić się w kierunku państw dużo rzadziej odwiedzanych? Czy nie warto poznawać filmów z Azji, Afryki, Ameryki Południowej, lub wreszcie ze względu na nieznajomość specyfiki i mentalności niby bliskiego nam regionu – Europy Środkowej i Wschodniej?
Widz zachodni to widz egoistyczny, zindoktrynowany przez poprawność polityczną i nadwrażliwy na wszelkie niesprawiedliwości, ale głównie na te w obrębie własnego kraju czy regionu.
Dlatego tylko, pojedynczym twórcom udaje się przebić z przekazem na Zachodzie, a kiedy już się tak dzieje, często zostają ogłoszeni rewelacją festiwalu i toną w nagrodach. Część reżyserów, nie mogąc zaistnieć na wielkich filmowych imprezach, decyduje się na emigrację z rodzimego kraju, aby mieć większe możliwości tworzenia i promocji swoich dzieł. Kiedy popatrzymy na liczące się festiwale filmowe, to jedynie Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie sukcesywnie, przez ostatnie lata otwiera się na filmy spoza zachodniej Europy. Przez ostatnich dziesięć lat tylko raz główną nagrodę otrzymał film czysto europejski. Nie jest to raczej kwestia wzrostu jakości filmów z innych rejonów, ale większej otwartości berlińskiego jury. W przypadku Oscarów wybór zwycięzcy w kategorii filmów nieanglojęzycznych budzi największe emocje. Dość rzadkie zwycięstwa filmów dalekich kulturowo (jak Oscar dla irańskiego „Rozstania” czy nagroda Złotej Palmy dla rumuńskich „4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni”) stają się od razu szeroko komentowanymi rewelacjami. Widzowie wreszcie mogą zobaczyć realia życia w tych krajach przedstawiane przez kogoś z wewnątrz, a nie obraz kreowany przez zewnętrzne media.
Prawdziwie oryginalne obrazy europejskie pochodzą dziś ze środkowej i wschodniej części kontynentu.
Pokazują bliskie nam realia, szeroka promocja sztuki filmowej z tych krajów powinna więc pozostawać w naszym interesie. Nie tylko jest ona interesująca i ma dużą wartość, co potwierdza popularnością oraz licznymi nagrodami (jeśli uda jej się przebić na duże ekrany) ,ale jest także zrozumiała, bo operuje kodem kulturowym bardzo bliskim naszemu.
Wpadliśmy w wir zachodnich trendów, opowiadając o problemach, które nie do końca są dla nas czytelne. Filmy takie jak „Sponsoring” czy „W imię” świetnie wpisują się w nurty europejskie. Z tym zastrzeżeniem, że dochodzą do nas z opóźnieniem, co sprawia, że nie tylko widz zachodni „już to widział”, ale dla nas samych nie są już interesujące. Odejście od tej tendencji i poszukiwanie własnej tożsamości w kinie, zakończone dużym sukcesem, świetnie ilustruje przykład „Idy” Pawła Pawlikowskiego. Ale mamy także dzieła Wojciecha Smarzowskiego, który skupia się na polskiej, a przez to autentycznej specyfice i w ten sposób tworzy kino oryginalne, które widz naprawdę chce oglądać.
Polska Szkoła Filmowa znana była bynajmniej nie dlatego, że bezmyślnie kopiowała schematy, ale dlatego, że szła własną drogą.
Polskie kino ma szansę powrócić do złotej ery, o ile sięgnie do swojej historycznej tożsamości.
Werdyktem międzynarodowego jury, pod przewodnictwem Jerzego Stuhra, w głównym konkursie OFF Plus Camera pt. „Wytyczanie drogi” 100 tys. dolarów otrzymał francuski reżyser filmu „Eastern Boys”, Robin Campillo. Nie ukrywam, że bardzo mnie zawiodła ta decyzja: to film najzwyczajniej w świecie przeciętny. Wydaje mi się, że werdykt świetnie oddaje problem współczesnego kina. Reżyser bierze sprawdzone już elementy i miesza je w nieco odmiennych proporcjach, przyprawiając nowym dodatkiem – w tym wypadku chodzi o element nielegalnej imigracji. Mógłbym argumentować, że film jest nudny, ścieżka dźwiękowa wprowadza sztuczny patos, a bohaterowie zachowują się nieracjonalnie, ale nie to stanowi clou problemu.
Najważniejsze jest to, że „Eastern Boys” merytorycznie nie wnosi nic nowego. Nie jest prawdą, że obraz ten mówi coś ważnego czy nowego o relacjach międzyludzkich, nie mówi także nic o homoseksualistach ani o emigracji.
Pogląd ten podziela więcej osób, ponieważ nagrodę przyznawaną w tej samej kategorii, ale przez jury młodzieżowe, otrzymała bułgarska „Viktoria”. Chociaż ona również nie jest filmem świetnym, to jednak reżyserka poszukuje własnych środków wyrazu i stara się przedstawić historię na wskroś oryginalną. Nie wiem, czy młodzi ludzie kierowali się logiką, którą starałem się przedstawić, ale wydaje mi się, że tak.
Jeżeli filmy nie są obecne na międzynarodowych festiwalach, praktycznie nie ma do nich dostępu. To tam bowiem dokonuje się pierwszego przesiewu i pośrednio wskazuje dystrybutorom te obrazy, które opłaca się pokazać w kinach.
Widzowie są więc mimowolnie skazywani na ograniczenia, a Zachód wcale nie musi być wyznacznikiem tego, co w kinie najlepsze.
Postarajmy się otworzyć na realnie międzynarodowe kino.