Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Bartosz Brzyski, Joanna Erbel  5 kwietnia 2014

Erbel: Przejmujemy odpowiedzialność za miasto

Bartosz Brzyski, Joanna Erbel  5 kwietnia 2014
przeczytanie zajmie 7 min

wywiadzie dla „Polityki Warszawskiej” stwierdziła Pani, że zdecydowała się kandydować, bo zależy mi na tym, żeby połączyć energię i wiedzę zdobytą podczas działań w ramach ruchów obywatelskich z instytucjonalną polityką. Porozmawiajmy o tej drodze. Uniwersytet nie wystarczał, dlatego zaangażowała się Pani w działalność poza jego murami?

Uniwersytet nigdy nie był dla mnie punktem odniesienia. Już w wieku dwudziestu paru lat zaangażowałam się w działania „Krytyki Politycznej”, najpierw jako tłumaczka i fotografka, potem na fali tego środowiska rozpoczęłam działalność społeczną, namówiona do tego przez moich starszych kolegów: Adama Ostolskiego, który jest jednym ze współprzewodniczących partii Zielonych, przez Maćka Gdulę, który jest publicystą „Krytyki”, przez Przemka Sadurę, także z nią związanego. Na stałe włączyłam się w działania „Krytyki” w 2007 roku. Wcześniej, w 2006 r. zostałam namówiona przez Adama Ostolskiego, żeby wystartować w wyborach do rady miasta z dzielnicy Mokotów. Miałam wtedy 22 lata, więc szansa na sukces była niewielka. Jednak to był dla mnie szczególny moment.

Musiałam wtedy odpowiedzieć sobie na pytanie, które pewnie wielu aktywistów sobie zadaje: czy interesuje mnie tylko działalność w organizacjach pozarządowych, ewentualnie w ruchach społecznych, czy może jednak warto zaangażowac się w samorząd?

Był to dla mnie moment formacyjny, kiedy zdecydowałam, że samorząd jest jedną z opcji do tworzenia lepszego świata i że jestem gotowa na to, żeby wejść w taką strukturę.

Ostatecznie do rady miasta się nie dostałam. Później działałam w think-tanku feministycznym, następnie, w 2009r., założyliśmy z grupą znajomych stowarzyszenie Duopolis. Tam zajmowaliśmy się głównie kwestiami miejskimi. W tamtym czasie ruchy miejskie dopiero się budziły. Z czasem coraz bardziej wciągałam się w tę działalność. W międzyczasie spędziłam rok w Berlinie, gdzie czułam mimo wygody, że brakuje mi możliwości działania. Wówczas zdecydowałam, że chcę działać tutaj. Ale wtedy byłam jeszcze grzeczną aktywistką, która robiła projekty związane z miastem i ogólne debaty o tym, że potrzebujemy ławek w mieście. Polityczne działania nadeszły później.

W czerwcu 2011 roku stowarzyszenie „My Poznaniacy” zorganizowało pierwszy Kongres Ruchów Miejskich i wtedy powstała ogólnopolska sieć organizacji, instytucji, osób prywatnych, nieformalnych inicjatyw, która sformułowała postulaty dotyczące miasta – 9 Tez Miejskich.

One stały się naszą konstytucją, która wyznacza kolejne działania. Wtedy zaczęłam bliżej współpracować z poznaniakami, którzy mieli doświadczenie w wyborach samorządowych w 2010 roku – dostali prawie 10%.

Powiedziała Pani, że „Krytyka Polityczna” pośrednio wzięła się też z tego, że Uniwersytet i ludzie na nim wciągnęli Panią w to środowisko. Dobrze zrozumiałem?

Nie, to zupełnie nie tak. Chodzi o to, że moi wykładowcy byli członkami „Krytyki Politycznej”, a ja ich bardzo lubiłam i szanowałam, i ciekawiło mnie po prostu bycie w tym środowisku. Oni stali się elementem, który zachęcił mnie do włączenia się. Uniwersytet raczej mi nie przeszkadzał, bo w Instytucie Socjologii UW nie ma jednego, jasno określonego wektora politycznego czy skrzywienia ideologicznego. To znaczy, że jest w nim i konserwatywna prawica, i katolewica, i liberałowie, i osoby z neoliberalnymi, postmodernistycznymi poglądami, i konserwatyści, i osoby z „Krytyki Politycznej”. Czyli Instytut jest w pewnym sensie taką agorą, na której ścierają się różne głosy. Nigdy się jednak nie angażowałam w ramach uniwersytetu, było zawsze coś obok.

W tej chwili jako kandydatka na prezydenta Warszawy powoli Pani wchodzi do poważniejszej polityki. Czy tak Pani widzi drogę ludzi, którzy mają się zaangażować w politykę samorządową? To znaczy od uniwersytetu, poprzez NGO, do samorządu. Czy to schemat, który jest najbardziej wydajny?

Jestem daleka od tego, aby mówić, jaka jest optymalna droga. Równie dobrze można obrać inną drogę, choć podobną wybrała część moich partnerów politycznych. To są osoby, które działają w stowarzyszeniach albo mieszkańcy, którzy dostali się do rad osiedlowych, także tych ciał pośredniczących jest bardzo dużo.

Dla mnie idealnym wymiarem rzeczywistości politycznej jest to, żeby istniało wiele poziomów, na którym można się angażować i skutecznie działać na rzecz swojej wspólnoty.

Kiedy zaczynałam działalność, naturalnym obszarem, w który trzeba było się zaangażować, były sformalizowane organizacje pozarządowe. Bez NGO nie było się partnerem dla miasta, nie przysługiwały żadne pieniądze. Teraz na szczęście powoli się to zmienia. W zależności od tego jakie mamy potrzeby, aspiracje, działania w ramach miasta, możemy się angażować na różnych poziomach. Mam wielu znajomych zajmujących się miastem, na przykład związanych ze Stołecznym Stowarzyszeniem Integracji i Komunikacji, którzy są ekspertami, ale nie chcą wejść do samorządu. Nie mam zamiaru ich naciskać, żeby startowali w wyborach. W końcu zewnętrznych ekspertów też potrzebujemy. Chodzi o to, żeby na każdym poziomie był jakiś rodzaj odpowiedzialności za wspólnotę, w której się żyje.

Przez ostatnie półtora roku prowadziłam zajęcia pt. „Socjologia w działaniu”, które miały nauczyć studentów i studentki, w jaki sposób wykorzystywać wiedzę teoretyczną, żeby wziąć odpowiedzialność za najbliższe otoczenie. Może to być np. wspólnota studencka – działania na rzecz uniwersytetu, instytucji. Może to być również wspólnota sąsiedzka. Przede wszystkim chodzi o odpowiedzialność za społeczność i umiejętność rozmowy ze sobą. Jednocześnie to nie konsensualna wizja, gdzie wszyscy muszą się ze sobą zgadzać.

Chodzi o to, aby w taki sposób zarządzać miastem, żeby z maksymalną empatią współżyć; aby miasto nie było polem walki, tylko obszarem, na którym różne interesy jakoś znajdują sobie miejsce.

Oczywiście, że miasto to żywy organizm – cały czas jest jakaś przepychanka, ale chodzi o to, aby istniała przestrzeń na dialog, wymianę wiedzy, myśli i na troszczenie się o otoczenie. To wcale nie jest takie oczywiste, bo jak oboje wiemy, frekwencja w wyborach samorządowych nie jest wysoka. W Warszawie wypada co prawda ponadprzeciętnie dobrze, bo wynosi około 50%, ale to wciąż oznacza, że co druga osoba kompletnie nie interesuje się miastem. Z drugiej strony trudno im się dziwić, bo radni to czasami osoby, które są w świecie wielkiej polityki, a powinni to być nasi sąsiedzi czy sąsiadki.

We wspomnianym na początku wywiadzie dla „Polityki Warszawskiej” wspomniała Pani, że nie wybiera się do Sejmu, a władzę w stolicy traktuje jako wartość samą w sobie. Czy nadszedł już czas na odbicie władzy w miastach z rąk partyjnych molochów? Czy komitety obywatelskie mają w Polsce przyszłość, tzn. kiedy mogą zacząć odgrywać główną rolę? Warszawa to miasto, gdzie ruchy miejskie są o wiele większe niż gdzie indziej.

Nie powiedziałabym, że są większe. Z jednej strony w Warszawie tych inicjatyw jest bardzo dużo, ale z drugiej we współpracy z władzami samorządowymi na tym etapie nie ma spójności. Wszystko zweryfikują wyborcy. Wierzę, że nie wszystko można zmierzyć badaniami, dlatego zdecydowałam się kandydować. Równolegle zbieramy podpisy, aby zarejestrować listy w zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego – ludzie pytają, czy to ja jestem Joanna Erbel, gratulują i cieszą się, że wystartowałam, bo wiedzą, na kogo oddać głos. Ile jest takich osób, jeszcze nie wiadomo. Tak samo nie wiadomo, ile osób nie poszło na wybory z powodu tego, że nie mieli na kogo głosować, a poszliby, gdyby mieli kandydata.

Czy koncentruje się Pani wyłącznie na Warszawie, czy z ofertą wspierającą ruchy miejskie stara się wychodzić do innych miast?

Jestem związana z Kongresem Ruchów Miejskich. Wielokrotnie zdarzyło mi się jeździć i do większych miast, jak Wrocław, Gdańsk czy Poznań, ale też do mniejszych, typu Kalisz czy Mielec. Powoli zaczyna się kampania i jestem trochę uziemiona w Warszawie, bo tu jest moje główne pole aktywności, ale w ostatnim czasie moim zadaniem było budowanie ogólnopolskiej sieci. To bardzo ciekawe, co się stało w ruchach miejskich – kiedy zaczynałam w 2008 roku, byliśmy na takim etapie, że musieliśmy importować wiedzę z zewnątrz. Patrzyliśmy, jak to wygląda w innych miastach, szukaliśmy ekspertów. Teraz posiadamy już tę wiedzę.

Pytaniem nie jest, co mamy robić i jakie są ideologiczne punkty odniesienia, tylko w jaki sposób zrealizować takie postulaty jak ostatnio bardzo modny budżet partycypacyjny w polskim systemie legislacyjnym.

Dane miasto bierze jakiś temat na warsztat i pozostałe czerpią z jego doświadczeń, tak jak np. Sopot pierwszy wprowadził budżet partycypacyjny. Kiedy w Warszawie wdrażaliśmy budżet partycypacyjny, byłam najpierw w zespole, który go przygotowywał razem z miastem, teraz jestem w radzie budżetu partycypacyjnego przy prezydencie. W trakcie tego procesu patrzyliśmy na Łódź, jesteśmy cały czas w kontakcie z tamtejszymi aktywistami, żeby plan warszawski był coraz lepszy. Kiedy jakieś jego części lepiej funkcjonują, Łódź może zobaczyć, co w Warszawie zostało lepiej zrobione. Komunikacja między miastami jest ciągła. Walka toczy się zarówno o miasto, w którym się startuje, jak i o to, w jaki sposób ma wyglądać samorządność w Polsce.

Jaki właściwie chce Pani osiągnąć cel, startując w wyborach? Szanse na zwycięstwo czy dobry wynik są dość iluzoryczne.

Będziemy oczywiście się starali o drugą turę. Walka się toczy o wizję Warszawy. Podczas referendum ludzie nie poszli zagłosować przeciw Hannie Gronkiewicz-Waltz, ponieważ nie widzieli alternatywy. Chcemy pokazać, jak mogłaby wyglądać Warszawa naszych marzeń. Jesteśmy przede wszystkim nastawieni na politykę życia codziennego, czyli nie na duże wydarzenia czy bombastyczne inwestycje.

Na to, żeby pokazywać, że oprócz świąt jest też całe życie codzienne i lokalność, i że może nie warto inwestować tylko w centrum miasta, ale również rozwijać Warszawę w sposób policentryczny- wzmacniać centra dzielnic.

Konieczne jest wspieranie takich miejsc jak centra aktywności lokalnej, które z jednej strony pełnią funkcje domu kultury, a z drugiej strony jest w nich przestrzeń na spotkania, dyskusje i różnego rodzaju warsztaty. To miejsca międzypokoleniowe, bo przychodzą do nich młode dzieciaki, seniorzy i osoby w średnim wieku – powinno być ich więcej w dzielnicach, ponieważ dzięki temu ludzie mogą być ze sobą razem, spędzać czas w sposób przyjemny i bezpłatny.

Jak Pani sobie wyobraża podział władzy w Warszawie? Czy należy dokonać bardzo mocnej decentralizacji w samym mieście i przenieść większość kompetencji na dzielnice?

To bardzo trudne pytanie, bo jednej strony rzeczywiście dzielnice mają bardzo małe kompetencje i autonomię, ale z drugiej strony, jeżeli mamy świadomą politykę mieszkaniową, to ona może uratować dzielnice. Mieliśmy taką sytuację na Bemowie, gdzie burmistrz Jarosław Dąbrowski chciał stawiać kontenery socjalne, głównie po to, aby straszyć lokatorów. Kontenery socjalne są substandardem, który nie powinien w ogóle mieć miejsca; dzięki temu, że mamy scentralizowaną politykę mieszkaniową, takie kontenery nie mogą się pojawić niezależnie od tego, jak bardzo burmistrz by tego chciał. Z drugiej strony jest ten problem, że większość decyzji podejmuje się na poziomie Rady Miasta. Najbardziej optymalne byłoby upodmiotowienie poziomu niższego niż Rada Dzielnicy, bo na przykład są Rady Osiedla, ale w Warszawie nie we wszystkich miejscach.

Obecnie jesteśmy w stolicy na przedmurzu nowej strategii rozwoju miasta, bo ta, którą teraz mamy, pochodzi z 2005 roku. Większość jej postulatów zostało już zrealizowanych i pora wybrać metodę skonstruowania nowej. Chodzi nam o to, żeby podczas tworzenia takich strategicznych dokumentów mogło brać udział jak najwięcej osób. Żeby miasto było żywym organizmem, a decyzje nie zapadały na górze, bez wpływu mieszkańców.  Dlatego sytuacją optymalną byłoby to, gdyby wszystkie poziomy (czyli i Rady Osiedla, Rady Dzielnicy, komitety społeczne, i wszyscy aktywni mieszkańcy), miały możliwość włączenia się w tworzenie strategicznych dokumentów, a następnie realizowanie ich razem z urzędem miasta lub dzielnicy na poziomie lokalnym. Jako mieszkanki i mieszkańcy Warszawy jesteśmy już gotowi do tego, żeby wziąć współodpowiedzialność za miasto.

Rozmawiał Bartosz Brzyski