Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Wójcik  16 marca 2014

Kilka złych słów o JOW-ach

Piotr Wójcik  16 marca 2014
przeczytanie zajmie 4 min

Powiedzieć, że kultura polityczna naszego kraju pozostawia sporo do życzenia, to tak jak nic nie powiedzieć. Brak umiejętności prowadzenia rzeczowych sporów, brak wypracowania długookresowego konsensusu wokół fundamentów polskiej racji stanu, zupełna niechęć do próby zrozumienia argumentów i motywacji politycznych przeciwników – to tylko wybrane słabości naszej sfery politycznej. Jednak postulat uzdrowienia tej sytuacji za pomocą jednomandatowych okręgów wyborczych przypomina co najwyżej próbę leczenia alkoholizmu wódką.

Najdziwniejszy w sporze o JOW-y jest fakt, że dały sobie z nim już spokój największe siły polityczne w Polsce, ale wciąż wraca w programach pomniejszych ruchów i ugrupowań takich jak Zmieleni Pawła Kukiza czy Republikanie Przemysława Wiplera. Inaczej mówiąc, środowiska głośno narzekające na zabetonowanie i skostnienie sceny politycznej próbują przeforsować postulat, który doprowadzi do jeszcze większej jej petryfikacji. Z drugiej strony dwa największe ugrupowania, którym z JOW-ami ewidentnie byłoby po drodze, ten pomysł zupełnie przestały już poruszać, co jest dowodem na relatywną dojrzałość PO i PiS (co może niektórym wydać się herezją) i kompletne oderwanie od rzeczywistości oraz w gruncie rzeczy egzotyczny charakter przeróżnych zapatrzonych w świat anglosaski prawicowych środowisk. O ile można się zgodzić z diagnozą mówiącą, że skostnienie polskiej sceny partyjnej i utrudnienie wejścia do niej wielu utalentowanym i pełnym pomysłów osobom jest realnym problemem, to już proces myślowy, który prowadzi do konstatacji, że receptą na ową sytuację są JOW-y, jest zupełną zagadką. Zresztą zagadką jakich w polskiej polityce jest wiele.

W oczywisty sposób wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych utrwali jeszcze bardziej stan, z którym chcą walczyć zwolennicy JOW-ów. Przykłady można by mnożyć, wystarczy tylko zerknąć na polski Senat obecnej kadencji. Większościowa ordynacja wyborcza doprowadziła do tego, że w zasadzie cały składający się ze 100 mandatów tort podzieliły między sobą PO i PiS, a te kilka mandatów „niezależnych” powędrowały do takich osób, jak Cimoszewicz, Borowski czy Kutz, które delikatnie mówiąc świeżymi nazwiskami nie są. Wybitnie oklepanym już przykładem są oczywiście sceny partyjne USA i Wielkiej Brytanii, gdzie ordynacja większościowa skutecznie utrwala dwubiegunowy podział sceny partyjnej, co m.in. wyraźnie daje się we znaki ugrupowaniu Nigela Farage’a, bliskiego wymienionym wyżej środowiskom, które pomimo całkiem przyzwoitego poparcia w wyborach krajowych szans większych nie ma.

Gdyby problem zasadzał się tylko na tym, że kilku polityków uparcie chce sobie strzelić w stopę, to byłoby pół biedy. Jednak efekty wprowadzenia JOW-ów byłyby dużo bardziej poważne, niż odpadnięcie z kretesem w wyścigu wyborczym mniejszych ugrupowań, gdyż miałyby one negatywny wpływ na całe społeczeństwo. W państwach o ugruntowanej demokracji dwubiegunowy system partyjny nie jest problemem, gdyż istniejące tam czasem od wieków partie wykształciły w sobie mechanizmy reprezentowania możliwie największej części społeczeństwa.

W polskiej raczkującej demokracji ordynacja większościowa spowodowałaby niechybnie, że bardzo duża część społeczeństwa nie miałaby w parlamencie reprezentacji, z którą by się choć w ograniczonym stopniu utożsamiała.

Tworzenie sytuacji, w której szanse wszystkich mniejszych ugrupowań już na starcie są iluzoryczne, w polskich warunkach, w których nawet zwykłe pójście do urn to dowód niebywałej aktywności obywatelskiej, jest najgorszym możliwym czynem wymierzonym przeciw dopiero kształtującemu się społeczeństwu obywatelskiemu. W takim wypadku wiara przeciętnego Polaka w siłę swego głosu, która i w obecnej sytuacji jest już mizerna, spadłaby tak nisko, że spacer do punktu wyborczego jawiłby się jako zupełnie bezsensowna ekstrawagancja. Tradycyjnie niska polska frekwencja wyborcza zamieniłaby się już w kompletnie żałosną, a marazm społeczny tylko by się umocnił.

Jedną z ofiar wprowadzenia JOW-ów byłby także poziom debaty publicznej. Zasady, według których zwycięzca bierze wszystko, zawsze prowadzą do zaostrzania rywalizacji. Tak więc oprócz polaryzacji sceny partyjnej mielibyśmy w efekcie także polaryzację opinii publicznej oraz społeczeństwa w ogóle. A to ostatnie czego Polsce trzeba.Głównym problemem naszego kraju jest brak w społeczeństwie poczucia wspólnoty – leming brzydzi się moherem, moher nie wyobraża sobie dialogu z lemingiem, a przeważająca reszta zmęczona werbalnym mordobiciem sama się odizolowała. Wprowadzane w Polsce zmiany powinny dążyć do zbliżania się różnych, często wrogich sobie grup społecznych, tymczasem JOW-y prowadzą w kierunku przeciwnym.

Oczywiście ordynacja większościowa wyraźnie ułatwia stworzenie po wyborach rządu, ale to wcale nie byłoby dobre dla naszej kultury politycznej. Zamiast ułatwiać politykom tłuczenie się po łbach, winniśmy od nich raczej oczekiwać, że nauczą się ze sobą po ludzku rozmawiać i krystalizować przynajmniej zalążki ogólnonarodowego konsensusu.

A ordynacja proporcjonalna konsensusu, przynajmniej w pewnym zakresie, wymaga.

W kraju, w którym poziom zgody w sprawach publicznych jest niski, zamiast zamiatać problem pod dywan i zawężać grono decydentów, powinniśmy iść w odwrotnym kierunku i kształtować mechanizmy podejmowania decyzji angażujące reprezentantów możliwie największej części społeczeństwa. Przykładowo w Szwajcarii tradycją jest tworzenie koalicji rządowej przez cztery największe ugrupowania, w której od lat chadecy współpracują z socjaldemokratami. Można się oczywiście słusznie zastanawiać, czy aż taki poziom konsensusu jest w Polsce potrzebny, ale nie ulega wątpliwości, że obecny, jeśli w ogóle takowy mamy, jest zbyt niski. Oczywiście należy walczyć ze skostnieniem naszej rodzimej sceny partyjnej, jednak poprzez ułatwianie wejścia nowym podmiotom (np. poprzez obniżenie wyborczego progu przyznawania subwencji partyjnych oraz ich spłaszczenia) lub wymuszanie większej merytoryki na istniejących ugrupowaniach (np. poprzez wymóg wykorzystania określonej i odpowiednio wysokiej części subwencji na tworzenie partyjnych think tanków i szerzej intelektualnego zaplecza), a nie poprzez jeszcze większa polaryzację obecnej sceny. Jednym z dorobków naszej kulawej demokracji jest w miarę funkcjonujący proporcjonalny system wyborczy. Ci, którzy chcą uzdrawiać polską kulturę polityczna przy pomocy ordynacji większościowej, powinni głęboko pomyśleć.