Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Żurawski vel Grajewski: Bądźmy gotowi na wojnę z Rosją

przeczytanie zajmie 5 min

Jeszcze niedawno mówiło się, że USA traktują Rosję nie jako przeciwnika, ale potencjalnego naturalnego sojusznika w rywalizacji z Chinami. Jak ostatnie działania Rosji na Krymie oraz jej intensywne zbrojenia wpłyną na zmianę polityki Waszyngtonu?

Jest to zbyt uproszczony obraz sytuacji. USA nie traktowały Rosji jako sojusznika przeciwko Chinom, lecz z jednej strony grały na rozluźnienie współpracy chińsko-rosyjskiej, z drugiej zaś Kreml był Stanom Zjednoczonym potrzebny do zahamowania rozwoju irańskiego  programu nuklearnego, u którego podstaw leżała  rosyjska technologia. I za to właśnie USA były gotowe „płacić” przedtem ustępstwami w Europie Środkowo-Wschodniej na rzecz Moskwy. W bieżącej sytuacji następuje odwrót od słynnego „resetu”. Jest on skutkiem empirycznego sprawdzenia niewydolności owego pomysłu. Współpraca z Kremlem nie przełożyła się na żadne działania rosyjskie, które wspierałaby cele USA w opisanym zakresie – to zresztą było do przewidzenia, ale najwyraźniej Amerykanie łudzili się, że będzie inaczej.

Istotne jest również rozmieszczenie na terytorium Polski amerykańskich jednostek.

Natomiast dyskutując o konflikcie wokół Krymu należy szczególnie zwrócić uwagę na deklarację budapesztańską z 1994 roku, w ramach której, zarówno USA, Wielka Brytania, jak i Rosja gwarantowały integralność terytorialną Ukrainy, w zamian za rezygnację Kijowa z broni jądrowej. Teraz w sytuacji, gdy Rosja łamie tę umowę, USA postawione są w sytuacji, w której albo będą respektowały własne zobowiązania czyli swoje gwarancje nienaruszalności terytorialnej Ukrainy, w zamian za wyrzeczenie się przez nią broni jądrowej w 1994 roku albo nie będą mogły wiarygodnie złożyć tego typu oferty Iranowi, zachęcając go do rezygnacji z własnego programu nuklearnego. W tym kontekście nastąpiła dosyć istotna kolizja interesów amerykańsko-rosyjskich, także na tych kierunkach, które nie są europejskie.

Obecna sprawa z Krymem jest tylko swoistym symbolem oraz ukoronowaniem błędnej polityki Baracka Obamy.

Amerykanie wygaszali politykę konfrontacyjną wobec Rosji w nadziei na uzyskanie co najmniej życzliwej neutralności na innych płaszczyznach. Teraz jest widoczne pełne fiasko tej polityki. Pytanie tylko kiedy prezydent Obama wyciągnie z tego wnioski praktyczne. Nie jest łatwo nawet milcząco przyznać: „Szanowni Państwo myliłem się, a prowadzona przeze mnie polityka zbankrutowała. Od dziś robimy zwrot o 180 stopni.” W okolicznościach wytworzonych rosyjską agresją skierowaną przeciw Ukrainie, pod presją znajdują się nie tylko Obama, który nie będzie wszak walczył o trzecią kadencję, ale i sami Demokraci, bowiem ich politycznym przeciwnikom nie będzie trudno wykazać absolutnej błędności założeń przyjętych przez administrację obecnego prezydenta tak co do Rosji (rozumianej jako rozgrywka USA-Rosja w Europie), jak i znaczenia współpracy z Kremlem na innych kierunkach. Obecna sprawa z Krymem jest tylko swoistym symbolem oraz ukoronowaniem tej błędnej polityki.

W Moskwie mogą jednak nie potraktować poważnie obecnych gróźb USA wobec Rosji. Nie po prestiżowej porażce Waszyngtonu w Syrii. Skoro wówczas zagrożono, że przekroczenie czerwonej linii wywoła zdecydowaną reakcję USA, a reakcji tej nie było to nie dziwi fakt, że i dziś Kreml nie pochodzi do amerykańskich ostrzeżeń na serio. A najwyższą cenę za brak tej wiarygodności płacą Ukraińcy, a w dalszej kolejności Polska i kraje Europy Środkowo-Wschodniej.

Nowy budżet Pentagonu zakłada, że amerykańskie wojska lądowe skurczą się nawet o 100 tys. żołnierzy. Jest to potwierdzenie zmiany doktryny wojskowej USA nastawionej obecnie na wojnę na morzu i w powietrzu, przede wszystkim w kontekście rywalizacji z Chinami. Czy taka zmiana reorientacja polityki militarnej w naturalny sposób nie otworzyła pola do działania dla Rosji w Europie?

Rzeczywiście, obecne odejście Pentagonu od dotychczasowej doktryny prowadzenia dwóch równoległych wojen (pierwotnie dwóch dużych, a od czasów Clintona jednej dużej i jednej małej) może podważyć naturalnie bezpieczeństwo w Europie Środkowej. Hipotetyczne zaangażowanie USA w jakiś znaczący konflikt z poważnym przeciwnikiem np. z Chinami o Tajwan, z Koreą Pn. w obronie Korei Pd., czy z Iranem, Kreml może potraktować jako okazję do dalszych działań militarnych w naszym regionie, licząc, ze Waszyngton nie będzie zdolny do reakcji. Wówczas staniemy wobec dużego prawdopodobieństwa wojny w Europie Środkowo-Wschodniej, której stawką będzie odzyskanie przez Rosję dawnej strefy wpływów w regionie. Nie chcę powiedzieć, że jest to najbardziej możliwy ze scenariuszy, ale z całą pewnością należy być na niego przygotowanym.

Jak mawiał Giangiacomo Trivulce – marszałek armii Ludwika XII: Do prowadzenia wojny potrzebne są trzy rzeczy: pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze.

Z tego też powodu cięcia budżetowe na obronność należy potraktować jako realne zagrożenie dla polskiego bezpieczeństwa.

Przez zmianę priorytetów USA: kolejno Daleki Wschód, Bliski Wschód i dopiero na szarym końcu Europa, zaczyna mówić się o znacznym spadku znaczenia NATO. Czy oprócz pomocy Waszyngtonu w postaci stacjonujących samolotów i pośrednio – poprzez sankcje nałożone na Rosję, nie przeceniamy naszego członkostwa w NATO i ewentualnego wsparcie dla Polski?

Wydaje mi się, że nie ma Pan racji. Po pierwsze NATO wciąż stanowi silną barierę psychologiczną, którą musiałby przekroczyć każdy hipotetyczny agresor. Rosja może oczywiście zakładać, że sojusz słabnie i w momencie ataku nie zareaguje, ale przecież pewności takiej mieć nigdy nie będzie, więc zawsze ten element i to bardzo wysokiego ryzyka starcia z supermocarstwem, musi być brany przez Kreml pod uwagę. Po drugie istotne jest również rozmieszczenie na terytorium Polski amerykańskich jednostek. Ze względu na ich rozmiar (300 żołnierzy i 12 samolotów – cóż to takiego) mamy tendencję do niedoceniania tej obecności. Oczywiście gdyby to było 300 polskich żołnierzy i 12 polskich samolotów, nie zmieniałoby to w istotny sposób sytuacji militarno – politycznej w regionie, natomiast ponieważ są to samoloty amerykańskie i żołnierze amerykańscy – jest inaczej. Nie mówimy tu przecież o wyszkoleniu czy jakości sprzętu, tylko o pewnym fakcie politycznym. Szukając historycznej analogii należałoby odwołać się do stacjonowania garnizonu amerykańskiego, brytyjskiego oraz francuskiego w Berlinie Zachodnim w otoczeniu północnej grupy wojsk sowieckich, która w sensie czysto militarnym nie miałaby problemów ze zdławieniem tej enklawy Zachodu w środku bloku wschodniego. Natomiast amerykańska obecność wojskowa w Polsce, tak jak aliancka w Berlinie Zachodnim stwarza zupełnie inną sytuację polityczną, albowiem zmusza potencjalnego agresora do podjęcia decyzji o otwarciu ognia do wojsk sojuszniczych znajdujących się na terytorium Polski, a zatem decyzja o agresji na Polskę byłaby decyzją o rozpoczęciu działań zbrojnych przeciwko rozmieszczonym tu wojskom sojuszniczym, a nie odwrotnie. To znaczy nie jest decyzją sojuszników o przysłaniu wojsk w którą to decyzję agresor może wątpić, a zatem krok ten ma znaczenie polityczne – mianowicie potwierdza zobowiązania sojusznicze, nadaje im automatyzm wykonania i przerzuca decyzję o rozpoczęciu działań zbrojnych na agresora, a nie na sojusz. W tym rozumieniu zmniejsza to prawdopodobieństwo wybuchu konfliktu.

W Moskwie mogą jednak nie potraktować poważnie obecnych gróźb USA wobec Rosji.

A zatem, pomimo słabnącego prestiżu NATO, pomimo słusznych kalkulacji, że bez Amerykanów sam Pakt nie ma znaczenia, (nie spodziewamy się wszak odsieczy komandosów portugalskich czy cypryjskich), nie znaczy to przecież, że jesteśmy pozostawieni sami sobie na pastwę Rosji. Ostatecznym sprawdzianem są naturalnie zawsze realia – czyli w tym wypadku wojna, ale póki co nie straszyłbym naszych współobywateli wizją opuszczenia i samotności.

Czy nie należy postrzegać zmniejszenia wydatków na zbrojenia jako czytelnego sygnału, że należy przeformułować nasz sojusz z USA lub w ogóle zacząć rozglądać się za nowymi partnerami?

Trudno będzie takich nowych sojuszników znaleźć. Najlepszą regułą byłaby próba oparcia się na państwach o bardzo podobnych interesach czyli sojusz regionalny polsko-ukraińsko-bałtycko-skandynawsko-rumuński, ale nawet on nie gwarantowałby potrzebnego potencjału odstraszania. Natomiast takiej alternatywy z całą pewnością nie może stanowić Unia Europejska, która nie posiada żadnych struktur wojskowych zdolnych do podjęcia realnych działań obronnych.

Co sądzi pan o Wspólnej Polityce Bezpieczeństwa i Obrony UE jako potencjalnym komponencie NATO. Czy warto angażować się w ten projekt?   

WPBiO nie ma żadnego znaczenia wojskowego. Siły wojskowe Unii Europejskiej złożone są z dyżurujących parami dwóch grup bojowych po 1500 żołnierzy każda, a zatem Unia w najlepszym momencie dysponuje 3 tys. żołnierzy. Nie są to siły, które Polska mogłaby potraktować poważnie. Ich celem jest podejmowanie interwencji w Afryce Subsaharyjskiej – w Mali, Czadzie, Republice Środkowej Afryki, Abidżanie – na Wybrzeżu Kości Słoniowej, gdzie ich przeciwnikiem są de facto milicje plemienne. Łudzenie się, że siły UE mogą stanowić alternatywę dla NATO jest więc po prostu niepoważne.

Rozmawiał Bartosz Brzyski