Musiałek: Kierunki zamawiane to zła odpowiedź na złą diagnozę
Po kilku latach doświadczeń dotowanie przez ministerstwo tzw. kierunków zamawianych spotyka się z coraz większą krytyką. I dobrze. Dostosowanie szkolnictwa wyższego do oczekiwań rynkowych powinno odbyć się przede wszystkim poprzez oddziaływanie ministerstwa na limity przyjęć na uczelniach, a nie przez kosztowne stypendia.
Idea kierunków zamawianych narodziła się na kanwie debaty dotyczącej istotnego problemu, jaki nasilił się w ostatnich latach w polskim szkolnictwie wyższym. Coraz więcej studentów zaczęło podejmować studia na kierunkach mało wymagających, które nie dają dobrych perspektyw na rynku pracy. Dynamiczny wzrost bezrobocia, szczególnie wśród absolwentów kierunków humanistycznych, potwierdził, że konieczna jest reforma. Rozwiązaniem problemu miały być specjalnie wygospodarowane środki (częściowo współfinansowane przez UE) na stypendia. Mieli je otrzymać studenci podejmujący naukę na wyselekcjonowanych przez ministerstwo kierunkach, których absolwenci obecnie lub w niedalekiej perspektywie staną się potrzebni na rynku pracy. Wśród dotowanych kierunków znalazły się kierunki przede wszystkim techniczne, takie jak automatyka i robotyka, informatyka, ochrona środowiska, fizyka, matematyka itd.
6 lat temu, kiedy program stypendiów startował, ministerstwo podpisało umowy z 86 uczelniami. W obecnym roku akademickim liczba ta spadła do 22. Powolne wycofywanie się z programu chyba najlepiej dowodzi jego porażki, mimo, że minister Kudrycka w ubiegłym roku na konferencji podsumowującej pięciolecie programu zachwalała swój sztandarowy pomysł. W ciągu tego okresu na miesięczne stypendia w wysokości 1000 zł i inne wydatki przeznaczono ponad 200 mln złotych. Jakie są efekty? Trzeba zacząć od tego, że duża część studentów, która rozpoczęła studia na kierunkach zamawianych, ich nie skończyła. Stypendium spowodowało, że owszem, wzrosło zainteresowanie na dotowane kierunki, ale na wymagające studia przyszło sporo przeciętnych studentów, którzy nie poradzili sobie z wyzwaniem. A pieniądze wzięli. Minister Kudrycka chwaliła jednak program, ponieważ spowodował, że więcej studentów wybiera dziś uczelnie techniczne. Pytanie, jakie w tym kontekście należy sobie postawić, brzmi – czy bez programu kierunków zamawianych ta liczba by nie wzrosła? Owszem, osoby, które podjęły studia na tych kierunkach, zapewne były zmotywowane wysokimi stypendiami, aczkolwiek wielu z nich pewnie i tak wybrałoby dany kierunek i bez specjalnego stypendium. Dlaczego jednak mamy uważać, że program miał wpływ na pozostałych, którzy poszli na techniczne uczelnie, a nie pobierają stypendium? Ironicznie można zapytać, czy więcej nie zrobił w tej kwestii premier Tusk, który jakiś czas temu rzucił bon mot, że lepiej być „dobrym spawaczem niż słabym politologiem”? Teza o kiepskich perspektywach po kierunkach humanistycznych stała się w ostatnich latach tak oklepana, a wzrastające wskaźniki bezrobotnych politologów i socjologów ją potwierdziły, że większe zainteresowanie studiami technicznymi prawdopodobnie niewiele ma wspólnego z kierunkami zamawianymi. Wynika po prostu z obserwacji sygnałów rynkowych.
Tu dochodzimy do kluczowego problemu. Kierunki zamawiane są kosztowną i zbędną metodą dostosowania kwalifikacji absolwentów do rynkowych oczekiwań. Po pierwsze, dużą część pracy za ministerstwo wykonuje rynkowa samoregulacja. Nie trzeba mieć doktoratu z ekonomii, żeby zrozumieć, że wzrost atrakcyjności (finansowej, statusowej) danej profesji wymagającej szczególnych kwalifikacji pociągnie za sobą wzrost popytu na kierunek studiów, który dostarcza odpowiednią wiedzę i umiejętności niezbędne do wykonywania tego zawodu. Jeśli będzie brakować studentów chcących studiować na pożądanych przez pracodawców kierunkach, wówczas będzie mała konkurencja wśród absolwentów na rynku pracy. Z uwagi na relatywnie niewielką podaż, będzie to pociągało za sobą wzrost atrakcyjności pracy, ponieważ pracodawcy będą zabiegać o absolwentów danych kierunków z uwagi na ich niewielką liczbę. Wzrost profitów, jakie można uzyskać w takiej branży w dłuższym okresie, będzie powodował, że więcej osób zdecyduje się na podjęcie odpowiednich studiów bądź znajdą się osoby chętne do przekwalifikowania. Oczywiście samoregulacja nie zachodzi błyskawicznie, wymaga czasu, ale jednak.
Jeśli ministerstwo chce wspomóc ten mechanizm, powinno wykorzystać inne narzędzia, które ma do dyspozycji. Najważniejszym z nich jest wpływ na liczbę uczelni, kierunków i studentów poprzez oddziaływanie na limity przyjęć na uczelniach. Tutaj tkwią duże możliwości poprawy dostosowania profilu absolwentów do wymagań rynku pracy, szczególnie, że ta kwestia wymaga reformy od wielu lat. Obecna polityka poszczególnych uczelni bowiem polega na otwieraniu takich kierunków, które dadzą najwyższy wskaźnik przyjęć. Sytuacja wygląda jeszcze gorzej, gdy idzie o liczbę studentów. Tutaj zasada finansowania szkolnictwa „pieniądze idą za studentów”, którą prowadzi ministerstwo zbiera fatalne żniwa. Uczelnie nie są dotowane w zależności od wyników naukowych, liczby patentów oraz innych osiągnięć, ale niemal wprost proporcjonalnie do liczby przyjmowanych studentów. Dlatego nie zważając na poziom przyjmowanych abiturientów liceów, na gwałt przyjmują wszystkich chętnych, aby pozyskać jak największe dofinansowanie, które pozwoli utrzymać etaty.
Oczywiście można zapytać, co w tym złego, że studentom oferuje się takie kierunki, jakich chcą i że podaż miejsc na danych kierunkach dostosowuje się do popytu. Wszystko byłoby w porządku, gdyby studenci podejmowali studia z własnych środków. Jeżeli jednak to państwo sponsoruje edukację, powinno mieć prawo wpływania na liczbę uczelni, kierunków i liczbę studentów tak, aby dostosować je do własnych potrzeb. Dodajmy – potrzeb nie tylko związanych z rynkiem pracy, ale także potrzeb „intelektualnych” państwa, czyli kształcenia elit bez „konkretnego” fachu, ale za to z szerokimi horyzontami i dobrze umeblowaną głową. Uzasadnienie oddziaływania ministerstwa na liczbę przyjęć na uczelnie będzie jeszcze mocniejsze, gdy popatrzymy na problem z punktu widzenia osób, które sponsorują system. Podatnik opłacający studia studentom ma prawo oczekiwać, że pieniądze będą wydawane z pożytkiem dla kraju, a nie zostaną zmarnowane na czyjeś hobby czy poczekalnie dla młodych ludzi, które nie mają dla siebie pomysłu.
Ministerstwo powinno więc wykorzystać analizy wieloletniego zapotrzebowania rynku pracy zrobione dla potrzeb kierunków zamawianych, aby dostosować obecną ofertę publicznych uczelni do rynkowych wymagań oraz innych potrzeb. Jeśli więc narzekamy na zbyt dużą liczbę bezrobotnych politologów, to przede wszystkim powinniśmy ograniczyć liczbę miejsc na tym kierunku. Oczywiście to wymaga nie drobnej korekty, ale kompleksowej reformy systemu. Dotykamy bowiem fundamentalnego pytania dotyczącego szkolnictwa wyższego, czyli w jakim zakresie państwo powinno opłacać studia? Tym samym wracamy do problemu, który jest wałkowany od wielu lat – masowego charakteru szkolnictwa wyższego. Niż demograficzny powoduje, że już obecnie liczba wszystkich kandydatów na studia zrównuje się z liczbę przyjęć. To powoduje, że z pieniędzy podatnika będą sponsorowani nie tylko najzdolniejsi, jak było jeszcze kilka, kilkanaście lat temu, ale właściwie wszyscy, którzy chcą podjąć edukację na poziomie wyższym. Konsekwencje dla poziomu studiów są oczywiste.
Wniosek też jest prosty – rząd powinien podjąć strategiczną decyzję i wymusić na uczelniach zmniejszenie liczby studentów na kierunkach, które doprowadziły lub doprowadzą do nasycenia rynku ich absolwentami. Ministerstwo może to zrobić, ustalając odgórnie coroczną liczbą studentów danego kierunku, którzy będą przyjmowani na wszystkich uczelniach w Polsce w zależności od prognozowanych potrzeb. Dodatkowo musiałoby stworzyć system sprawiedliwego rozdzielenia ogólnopolskiego limitu przyjęć na poszczególne uczelnie. Rozdział powinien uwzględniać wszystkie istotne kryteria, jak np. dotychczasowy poziom poszczególnych kierunków na poszczególnych uczelniach, zapotrzebowanie na regionalnym rynku pracy itd. Oczywiście przydzielenie określonego pułapu przyjęć musiałoby być regularnie aktualizowane, tak aby uwzględniać zmiany w poziomie uczelni. O ile różne mogą być wyniki analizy w kontekście poszczególnych branż, tak najważniejszy wniosek zdaje się oczywisty bez skomplikowanych obliczeń. Rynek, a także inne potrzeby społeczne, nie uzasadniają tak dużej liczby studentów i to tak marnej jakości. Potrzebna jest więc znacząca redukcja przyjęć.
Ograniczenie miejsc na publicznych uczelniach powodowałoby zmniejszenie ogólnej liczby studentów, ponieważ wielu z nich nie zdecyduje się na płatne studia. Taki scenariusz dawałby szereg korzyści: po pierwsze więcej osób podejmie pracę w wieku 19-24 lat, ponieważ część osób nie zdecyduje się na płatne studia. Jest to korzystne zarówno dla gospodarki, jak i dla tych osób. Trwając bowiem w obecnym systemie, otrzymują oni co prawda darmową edukację, ale z powodu niskiego jej poziomu i dużej liczby absolwentów nie jest ona wiele warta. Na pewno nie tyle, aby opłacało się opóźniać o 5 lat wejście na rynek pracy. Zdobyta wiedza niskiej jakości nie zrekompensuje bowiem alternatywnych korzyści – zdobytego w tym czasie doświadczenia i zarobionych pieniędzy. Po drugie mniejsza ilość studentów zmniejszy problem bezrobocia wśród absolwentów, ponieważ będzie ich mniej, co spowoduje, że wydatki na edukację wyższą nie pójdą w błoto. Po trzecie jeśli ograniczona zostanie liczba miejsc na mało perspektywicznych kierunkach, część chętnych zdecyduje się podjąć studia na tych bardziej perspektywicznych. Po czwarte zwiększy się poziom uczelni, ponieważ studia będą podejmować najzdolniejsi, a nie prawie wszyscy chętni, jak obecnie. Tym samym będą oni zdobywać wyższe kwalifikacje i będą bardziej potrzebni pracodawcom. Po piąte zaoszczędzone pieniądze dzięki zmniejszeniu liczby dotowanych przez państwo studentów pozwolą zwiększyć inwestycje na 1 studenta, co będzie oznaczało lepszy przelicznik liczby pracowników do liczby studentów, mniej liczne grupy ćwiczeniowe, lepiej wyposażone sale, lepiej opłacaną kadrę itd. Po szóste z punktu widzenia podatników taka propozycja jest bardziej sprawiedliwa, ponieważ ich pieniądze nie będą wydawane na czyjeś hobby czy przedłużenie okresu wchodzenia w dorosłość, ale będą stanowiły inwestycję w kapitał ludzki, który się zwróci. Na co więc czekać?