Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Geodecki: Czas kopiowania Zachodu się kończy

przeczytanie zajmie 9 min

Rozmawiając o innowacyjności, o czym tak naprawdę mówimy? Mam wrażenie, że moda na „innowacyjność” rodzi pojęciowy chaos.

Istnieje tendencja do zawężania tego terminu do innowacji technologicznych, będących efektem działalności badawczo-rozwojowej. Jeszcze sto lat temu innowacyjność rozumiano znacznie szerzej. Schumpeter nazywał w ten sposób każdą zmianę działalności gospodarczej prowadzącą do zwiększenia efektywności użycia kapitału i pracy. W tej interpretacji zatrudnienie przez krawca pomocnika do przyszywania guzików również jest formą innowacji. Gdy zmienia się struktura organizacyjna pracy i ulega zwiększeniu efektywność siły roboczej bądź kapitału, mamy do czynienia z innowacją. Zmiany organizacyjne nie są tak przełomowe jak zmiany technologiczne, typu piec martenowski, ale w swojej masie dają znaczące efekty. Dobrym przykładem jest siedmiokrotne zmniejszenie zużycia węgla w produkcji jednego kilowata energii elektrycznej bez wielkiej rewolucji w sferze technologii, a jedynie poprzez drobne zmiany, które, kumulując się, wyraźnie poprawiały efektywność.

Szersza definicja pomaga wytłumaczyć, dlaczego wzrost gospodarczy w krajach słabiej rozwiniętych bywa szybszy niż w krajach wysoko rozwiniętych. Polska, węgierska czy łotewska gospodarka rozwijała się w ostatnich dwudziestu latach w tempie dwu-trzykrotnie szybszym niż gospodarki zaawansowanych technologicznie krajów zachodnich, mimo że nie nastąpiło w tym czasie znaczące zwiększenie kapitału i siły roboczej. W Europie Środkowo-Wschodniej nie miały także miejsca wielkie odkrycia technologiczne. Jednak proces wymiany doświadczeń organizacyjnych oraz technologii sprawił, że kraje te odnotowały znaczny wzrost gospodarczy.

Pozostając przy szerszej interpretacji – gdzie jesteśmy pod względem innowacyjności w stosunku do państw Europy Zachodniej i świata?

Przy ocenie słabych i mocnych stron można skorzystać z wyników Innovation Union Scoreboard, czyli badań zleconych przez Komisję Europejską. Polska w tym rankingu zajmuje 5. miejsce od końca i jej pozycja nie zmieniła się znacząco przez ostatnie lata. Do mocnych stron Polski zaliczają się właściwie tylko zasoby ludzkie. Mamy dość dobre kształcenie na poziomie średnim i sporo chętnych do kształcenia na poziomie wyższym. Słabo wypadamy za to pod kątem liczby prac badawczych, wydatków na badania i rozwój, a szczególnie mizernie wygląda kwestia wniosków patentowych. Mamy średnio 8 patentów na milion mieszkańców. Co prawda Litwa odnotowuje 6 wniosków, ale już Węgry 20, Czechy 25, średnia unijna wynosi zaś 108. W Niemczech jest to 256, a w Szwecji ponad 300 wniosków na milion mieszkańców.

Skąd tak słaby wynik Polski?

Wniosków patentowych nie ma dużo, ponieważ bardzo niewiele wydaje się na prace badawczo-rozwojowe. Na ten cel poświęcono w 2010 roku 0,74% PKB, z czego około 2/3 to wydatki publiczne, a reszta to wydatki prywatnych przedsiębiorstw. W krajach zaawansowanych technologicznie, takich jak Finlandia czy Szwecja, jest to 3% PKB, z czego większość to wydatki przedsiębiorstw.

W miarę rozwoju innowacyjności zmienia się też struktura przedmiotowa jej finansowania. W krajach rozwiniętych 90% przeznaczonych na nią środków jest kierowanych na badania i rozwój, a 10% na maszyny. W Polsce ten stosunek jest odwrotny: głównie inwestujemy w maszyny. Właśnie tym kanałem przychodzą do polski zagraniczne technologie.

W dyskusji nad innowacyjnością krytyka skupia się przede wszystkim na rządzie. Dlaczego polskie firmy nie inwestują w prace badawczo-rozwojowe? Czy wynika to z braku kultury innowacyjności, czy po prostu z braku środków na tego typu działalność?

Polityka firm jest racjonalna. Wykorzystują one efekt tzw. luki technologicznej. Przedsiębiorca stoi przed dylematem, czy aby poprawić wydajność swojego funkcjonowania, powinien wydać pieniądze na laboratorium i zespół wykwalifikowanych badaczy, czy kupić sprawdzoną technologię? Nie ulega wątpliwości, że już istniejąca technologia jest zazwyczaj o wiele tańsza. Dla nas będzie ona i tak nowoczesna. O wiele bardziej racjonalny jest zakup sprawdzonego programu do księgowania niż zatrudnienie informatyków, którzy napisaliby stosowny program pod potrzeby danej firmy. Zwiększa się tym sposobem efektywność i zbliża się do poziomu krajów zachodnich. To tłumaczy, dlaczego kraje słabe technologicznie mogą w szybkim tempie gonić kraje zaawansowane. W miarę nadrabiania zaległości technologicznych i zbliżania się do poziomu krajów zaawansowanych coraz trudniejsze staje się uzyskiwanie przyrostu efektywności. Ten proces nazywa się „rentą zacofania” i trwa on do momentu, kiedy nie będzie już technologii dostępnych do kopiowania. Wówczas firmy zaczną prowadzić samodzielną działalność badawczo-rozwojową, dostosowując technologie do własnych, specyficznych potrzeb. Pionierskie badania są drogie, ale dają przez jakiś czas „rentę monopolisty”, czyli dodatkowy zysk wynikający z faktu, że każda firma, która chce nabyć daną technologię, musi ją kupić od nas. Czerpie się go tak długo, dopóki inni firmy nie nadrobią zaległości technologicznych.

Z tej logiki wynika, że paradoksalnie niewielkie wydatki na badania i rozwój przynoszą duże korzyści i model rozwoju przyjęty przez Polskę wydaje się prawidłowy. Krytycy niskich nakładów na B+R w naszym kraju powinni się dokształcić?

Niekoniecznie. Obowiązujący model do tej pory się sprawdzał, ale dochodzimy do momentu, gdzie wydatki na B+R stają się konieczne. Dalsze rozwijanie się poprzez dyfuzję naśladowczą przestaje być możliwe. Gospodarki słabiej rozwinięte technologicznie dościgają kraje wyżej rozwinięte, ale w sytuacji, gdy nie mają odpowiednio wykształconego otoczenia instytucjonalnego, zasobów ludzkich bądź stosownej infrastruktury, okazuje się, że nie mają siły zrównać się z nimi. Polska gospodarka wykazuje w tej kwestii oznaki spowolnienia, podczas gdy Irlandczykom udało się średnią unijną wręcz prześcignąć. Estończycy i Węgrzy także wygenerowali na tyle duże wydatki przedsiębiorstw na prace badawczo-rozwojowe, że pod względem innowacyjności będą w stanie dalej gonić Zachód.

Dlaczego istnieje motywacja do rozwijania innowacyjności przedsiębiorstw w Estonii i na Węgrzech, a nie w Polsce?

Jakkolwiek kapitał ludzki mamy na wysokim poziomie, jest szereg rzeczy, które mogą nam przeszkadzać. Instytucjonalne warunki prowadzenia działalności gospodarczej, jakość regulacji, prawo, skuteczność rządu – to wskaźniki Banku Światowego, które pokazują, że odstajemy w pewnych aspektach nawet w stosunku do bliskich nam krajów. Przedsiębiorcy, aby inwestować w prace badawczo-rozwojowe – których efekt nie jest możliwy do określenia – potrzebują ryzyka zmniejszonego do minimum. Jeśli państwo stwarza dodatkowe ryzyko, masa krytyczna barier sprawia, że przedsiębiorca rezygnuje z tego rodzaju innowacji.

Proszę chociaż o szczyptę optymizmu…

Jesteśmy in plus w stosunku do UE, jeśli chodzi o eksport towarów wysokiej i średnio wysokiej techniki, które stanowią 60% wywożonych z Polski towarów.

Aby wyprodukować auto, trzeba przecież ponieść stosunkowo duże wydatki badawczo-rozwojowe…

…i rzeczywiście firmy ponoszą wydatki. Tyle, że laboratoria wytwarzające te technologie nie znajdują się w Polsce, ale w Niemczech, we Włoszech itd. Naturalnie zdarzają się wyjątki, takie jak laboratoria Motoroli w Krakowie, ale niestety nie jest to norma. Niekoniecznie wynika to z naszych słabości. Poszczególne kraje stosują pewien narodowy pryzmat, zatrzymując technologie swoich firm we własnych krajach. Polska również powinna pomyśleć o ochronie interesów i zadbać o ochronę swoich podmiotów gospodarczych.

Kryzys ekonomiczny oraz kryzys strefy euro nie spowalniają rozwoju innowacyjności?

Dopóki nauka i technologia się rozwijają, dopóty zwiększa się efektywność kapitału i siły roboczej. Kryzys otoczenia instytucjonalnego może powodować regres, ale istotne jest to, czy silniej dodatnio oddziałują czynniki technologiczne, czy ujemnie czynniki makroekonomiczne i instytucjonalne.

Jaka jest optymalna rola państwa w pobudzaniu innowacyjności?

Twarde bariery dla przedsiębiorczości są w odniesieniu do innowacyjności najistotniejszymi przeszkodami. To jest największe pole do popisu dla decydentów. Są też inne wyzwania. Należałoby pomyśleć o tym, jak chronić własne interesy i rodzimy przemysł, który rozwijałby technologię w Polsce, a nie na zewnątrz. Trzeba utrzymać na dobrym poziomie rodzimy aparat wytwórczy i wykorzystywać potencjał społeczny i technologiczny.

Czyli protekcjonizm badawczy?

Uznaję się za osobę, która ma wolnorynkowe poglądy, ale niestety w sytuacji, gdy inni grają nieczysto albo po prostu chronią własne interesy, Polska również powinna zastosować podobne środki.

Czy państwo powinno np. wspierać kapitałowo różnego rodzaju prace badawcze, tworzyć ulgi podatkowe dla przedsiębiorstw innowacyjnych? Czy to dobra inwestycja?

Z obserwacji sposobu, w jaki państwo wspiera działalność przedsiębiorstw w ostatnich latach, wynika, że działania tego rodzaju są realizowane, ale nie stymulują one skutecznie zwiększania wydatków badawczo-rozwojowych. Wsparcie to jest traktowane jako substytut wkładu własnego w działalność firm, które mogą złapać oddech, ale nie widać efektu tzw. „dźwigni”. Poziom wydatków przedsiębiorstw nie rośnie, nawet mimo wsparcia. Jeżeli nie stworzymy strukturalnych warunków dla rozwoju naturalnego branż, to takim sztucznym działaniem nie stworzymy ruchu przedsiębiorstw w stronę B+R.

Istnieje poza tym pewien problem z dotacjami. Mimo że środków na B+R w unijnym programie operacyjnym dla Małopolski było dziesięciokrotnie mniej niż środków na zakup maszyn i urządzeń, to nie zostały one wydane, tylko realokowane do drugiej grupy. Popyt na środki na działalność badawczo-rozwojową nie jest wysoki i nie jest to najlepsza forma generowania wydatków technologicznych.

Inwestycje badawczo-rozwojowe będą możliwe tylko wtedy, jeśli będziemy mieli dobry system egzekwowania prawa, nikt nie będzie się bał wnieść aportem do spółki własności materialnych i niematerialnych, sąd rozstrzygnie zaś sprawę w ciągu roku zamiast trzech.

Część ekonomistów sugeruje, że początkowa pomoc państwa może być opłacalna, jeżeli wsparcie jest kontrolowane i pieniądze są wydawane efektywnie. Po jakimś czasie, jeśli sektor jest innowacyjny w skali światowej, może korzystać z renty innowacyjności. Przykładem czego jest rynek lotniczy, zdominowany przez Boeinga i Airbusa.

To prawda, na tym polega idea innowacji. Jeśli wymyśli się coś po raz pierwszy, czerpie się zyski z monopolu na daną technologię. Dopiero kiedy firmę dogonią imitatorzy, trzeba się dzielić zyskami, ale póki ma się wyłączność, zyski są ogromne.

Czy widziałby Pan w Polsce jakiś dział przemysłu bądź jego zalążek, w którym udałoby się przeprowadzić tego rodzaju operacje? Na ile Pańskim zdaniem skuteczne jest koncentrowanie środków publicznych w jednym tylko sektorze, aby uczynić go w przyszłości źródłem innowacyjności i „lokomotywą” rozwoju?

Jestem sceptyczny wobec strategii wybierania zwycięzców, gdyż istnieje duże ryzyko utopienia wielkiej ilości pieniędzy publicznych, szczególnie gdy zwycięzca nie jest aż tak „zwycięski”. Przykład z gazem łupkowym jest specyficzny w przypadku Polski, która cierpi z powodu uzależnienia energetycznego, zmuszającego nas do płacenia bardzo dużych stawek za surowce. Inwestycje w poszukiwania gazu łupkowego są więc o tyle zasadne, że gdyby się udało go wydobywać w znaczącej skali, cała gospodarka obniżyłaby koszty energii, przez co zyskalibyśmy na konkurencyjności. Niska cena energii pełni podobną funkcję jak infrastruktura – dobre drogi, lotniska, porty. Tym się musi zająć państwo, nie ma innej możliwości.

Jaki jest najbardziej efektywny podział ról między poziomem centralnym a samorządowym? Czy trend do decentralizacji usług publicznych powinien również dotyczyć kwestii innowacyjności?

Z mojego doświadczenia ze środkami unijnymi wynika, że jeśli chodzi o centra badawczo-rozwojowe, to potrzebne są duże pieniądze i samorządy nie mogłyby sobie z tym poradzić, ale niewielkie inwestycje mogłyby być zasilane z kasy regionalnej.

Czyli powinien istnieć podział: większe środki przyznawane z poziomu centralnego, z kolei mniejsze na poziomie lokalnym?

Tak. Jeżeli w skali kraju jest sto firm, które mogłyby ubiegać się o duże pieniądze, to nie ma problemu, aby się ubiegały o nie w Warszawie. Jeśli z kolei jest ich kilkaset w regionie, to lepiej, by mogły to załatwić na miejscu. Pytanie brzmi jednak, na ile efektywnie władze centralne identyfikują potrzeby danego regionu? Na poziomie Komisji Europejskiej formułuje się takie priorytety, jak np. inwestowanie środków europejskich, które nie są adekwatne do poziomu potrzeb naszych przedsiębiorców i samorządów. Jak wcześniej wspominałem, dotacje na B+R nie cieszą się popularnością, ale środki unijne mogłyby być wydane na infrastrukturę, która pomogłaby wszystkim przedsiębiorcom. Na poziomie unijnym promuje się chociażby inwestycje w kapitał ludzki, np. szkolenia, które są nieefektywne, a czasem nawet psują rynek edukacyjny.

Aktualnie trwa debata nad nowym budżetem unijnym na lata 2014-2020. Czy Pana zdaniem Polska powinna odejść od koncentrowania się na nadrabianiu cywilizacyjnych zaległości, na „wyciskaniu brukselki” na infrastrukturę, i próbować dokonać „skoku w innowacje”? Powinniśmy inwestować w kapitał ludzki, czyli miękkie kompetencje?

Jestem sceptyczny wobec kompetencji miękkich. Byłem kierownikiem studiów podyplomowych utworzonych z pieniędzy unijnych i stwierdzam, że koszty administracyjne i ograniczenia są większe, niż gdyby ludzie sami sobie zapewnili takie studia. Z kolei jeśli chodzi o wydatki europejskie na wsparcie innowacyjności, istnieje strukturalna bariera popytu na środki tego typu, której się nie przeskoczy. Lepiej zainwestować w coś, co będzie potrzebne wszystkim, a nie próbować wybierać zwycięzców.

Należy przy tym pamiętać, że wspieranie firm obarczone jest dodatkowymi kosztami, których się nie zauważa. Jeżeli wspieramy dane przedsiębiorstwo, to automatycznie na konkurencyjności tracą jego rywale i nawet jeśli są bardziej efektywni, to przegrywają ze wspartą firmą, która napisała „ładniejszy” projekt. W ten sposób traci się naturalną selekcję przedsiębiorstw, w której wygrywają te najbardziej efektywne.

Drugą kwestią jest to, że przedsiębiorstwa, aby otrzymać dofinansowanie, wynajmują wyspecjalizowane firmy consultingowe, które piszą im wnioski. Mój kolega z UJ oszacował kiedyś, że z dwóch miliardów złotych pozyskanych przez przedsiębiorstwa w ramach sektorowego programu operacyjnego „Wzrost konkurencyjności przedsiębiorstw” 300 milionów zostało wydane na firmy piszące wnioski. Jest to strata dla gospodarki, gdyż ich działalność nie byłaby potrzebna, gdyby nie sztuczne bariery dostępu do tego kapitału. Inny przykład to środki unijne na dofinansowanie szkół. Z samej Małopolski zostało wysłanych około 60 wniosków aplikacyjnych, a kiedy policzono, ile kosztowało szkoły ich przygotowanie, okazało się, że pieniędzy tych wystarczyłoby na zbudowanie czterech szkół. Walka o dotacje powoduje więc społeczne szkody.

W rozmowie na temat innowacyjności nie sposób pominąć roli badań. Często zwraca się uwagę na słabą współpracę sektorów biznesowego i akademickiego w Polsce. Zazwyczaj zrzuca się winę na uniwersytety, mówiąc, że są zamknięte i uprawiają naukę dla samej nauki. Z drugiej strony, czy to nie przedsiębiorstwa powinny przede wszystkim zabiegać o taką współpracę?

Ależ współpracują! Firmy nie idą jednak do rektora, ale do konkretnego naukowca. Rzecz rozbija się o koszty. Podpisanie umowy z uczelnią jest po prostu droższe niż podpisanie umowy z naukowcem, którego firmy zatrudniają na umowę o dzieło, ponieważ jest znacznie niżej opodatkowana. Naukowiec płaci ZUS na uczelni, więc można go pozyskać bez narzutów uczelnianych.

Polska specjalność, czyli współpraca nieewidencjonowana…

Prawda jest też taka, że naukowcy nie zawsze mają motywację do podejmowania współpracy ze sferą przedsiębiorstw, bo w polskiej nauce nie jest aż tak biednie, ale to temat na inną rozmowę.

Rozmawiał Paweł Musiałek.