Matyja: Przyjezdni mieszkańcy przyszłością miast
Miasta opowiadają nam o sobie na dziesiątki sposobów. Jednym z nich są nazwy ulic i dzielnic. Nazwa Krakowskie Przedmieście jest niezamierzonym hołdem, jaki nowa stolica złożyła starej. W latach późniejszych dodała jeszcze Aleję Krakowską, niezbyt reprezentacyjną, ale i tak imponującą w porównaniu z tym, co mieszkańcy Krakowa nazwali ulicą Warszawską.
Krakowskie Przedmieście jest w Warszawie ważną częścią Traktu Królewskiego, adresem Prezydenta Rzeczpospolitej i Uniwersytetu Warszawskiego. Ulicą przy której wznoszą się ważne dla miasta kościoły i okazałe pałace. Dziś jest także jednym z najładniej urządzonych fragmentów Pieszego Śródmieścia, części miasta po której zdecydowanie lepiej jest chodzić niż jeździć.
Przez trzydzieści kilka lat ulica ta była osią mojego miasta. A potem – gdy wylądowałem w Nowym Sączu, też czułem się jak na Krakowskim Przedmieściu, tyle że w innym tego słowa znaczeniu. Sądeckie elity żyły w uznaniu dla krakowskich uczelni i krakowskich rozrywek, krakowskich sklepów orz restauracji. Z krakowskiego dworca i lotniska odbierano gości by dowieźć ich po małopolskich bezdrożach do uczelni, w której pracowałem. Do Krakowa jeździli młodzi ludzie w poszukiwaniu pracy – zwykle przenosząc się po jakimś czasie do Warszawy. I z Krakowa przyjeżdżali „letnicy” do pobliskiej Piwnicznej, Rytra i Krynicy.
W tym podwójnym sensie czuję się człowiekiem z Krakowskiego Przedmieścia. Kraków oglądam z dystansu, bez emocjonalnego zaangażowania. Z rosnącą obojętnością znosząc antywarszawskie slogany i samozachwyty jego mieszkańców. Jako człowiek, który w ciągu ostatnich kilkunastu lat przede wszystkim przez Kraków przejeżdżał, za największe osiągnięcie jestem skłonny uznać likwidację dawnego dworca autobusowego.
Jestem jednym z tych użytkowników miasta, którzy bardziej cenią sobie bus-pas w Alejach Trzech Wieszczów niż ścieżki rowerowe. A zatem – patrząc autoironicznie – raczej mniejszością na progu wykluczenia. Jednocześnie uważam, że nowoczesność Krakowa jest istotnym fragmentem polskiej nowoczesności. Im więcej ma Kraków z europejskiej metropolii, tym lepiej dla mieszkańców Nowego Sącza i Myślenic, Wadowic i Miechowa. Miasta – zwłaszcza te największe – nie są dla bowiem zamkniętymi wspólnotami mieszkańców, ale otwartą przestrzenią, której część mieszkańców żyje dzięki przybyszom z zewnątrz. Tym, którzy tu kupują i studiują, przyjeżdżają do lekarza lub na koncert.
Wiem, że o takich ludziach myśli się – wszędzie zresztą – jako o użytkownikach klasy C. Klasa B to ci niezameldowani na stałe „półmieszkańcy”, którzy wprawdzie w Krakowie czy Warszawie pracują i mieszkają, ale nie płacą podatków, mają jakieś dziwne rejestracje a na święta wyjeżdżają z miasta. W Krakowie taka segregacja jest jeszcze częściowo zrozumiała, ze względu na wielkość i charakter tego miasta. Ale pomysł obecnej prezydent Warszawy z „Kartą Warszawiaka” przypomina mi niestety dawne praktyki rządu Słowacji, ze słusznie minionych czasów Mecziara. W muzeach i jaskiniach istniały wówczas dwie taryfy: dla obywateli słowackich i dla obcych. Dość szybko ten podział zniesiono, jako „zbyt obciachowy”. Widać władz stolicy to nie krępuje.
Problem polega jednak na tym, że Warszawa rozwija się nie jako enklawa – ale jako stolica państwa, w której wiele instytucji utrzymywanych jest z pieniędzy wszystkich podatników. Jako stolica, która nie miała problemów z wyciąganiem ręki po środki na budowę metra. A dziś jest gotowa powiedzieć mieszkańcom Fromborka, Jeleniej Góry czy Nowego Sącza, że mają korzystać z jej miejskiej przestrzeni na innych niż warszawscy podatnicy prawach. Jak poczują się stołeczni podatnicy, gdy w rewanżu zobaczą w Zakopanem lub Sopocie, ceny „dla Warszawiaków” ?
Problemy finansowe rodzą dziś złe emocje w wielu instytucjach w Polsce. Rodzą też złe pomysły i złe idee. Miasto to coś więcej niż związek podatników. Więcej nawet niż wspólnota mieszkańców. Ludzie zmieniają miejsce zamieszkania, szukają pracy, lepszego mieszkania, korzystniejszych warunków rozwoju dla dzieci, wygodniejszej i bezpieczniejszej okolicy na stare lata. Wolę takie miasta, w których po kilku miesiącach można poczuć się jak u siebie w domu od takich, w których nawet po dziesięciu latach nie jest się do końca u siebie.
Dlatego do rozmowy o polskich miastach – Krakowie i Warszawie, ale także tych mniejszych – jak Tarnów, Nowy Sącz, Opole czy Bielsko-Biała, chciałbym dodać nieco inny punkt widzenia. Kraków widziany z przedmieścia i przejazdem to perspektywa kilkuset tysięcy ludzi (nie licząc turystów), którym miasto to zawdzięcza więcej niż chce o tym mówić. Szanse rozwojowe Krakowa zależą w znaczącej mierze od tego, czy będzie miastem atrakcyjnym i otwartym na ich potrzeby i oczekiwania, a zarazem przyciągającym na stałe zdolnych i pracowitych ludzi z zewnątrz.
Tekst pochodzi ze strony Ośrodka Studiów o Mieście.