Bolanowski: Nasz idealny system
Premier odwołał niedawno ze stanowiska prezesa NFZ, Agnieszkę Pachciarz, na wniosek ministra zdrowia. Następnie Donald Tusk postawił ultimatum ministrowi Arłukowiczowi: chce, aby zaprezentował on do wiosny harmonogram prac mających skrócić kolejki do lekarzy. Wierzy Pan w to, że Arłukowicz ma jakiś plan?
Minister ma trzy miesiące. Zobaczymy, co przedstawi, bo na pewno będzie nad czymś pracował. Pytanie tylko, czy będzie to bardzo, średnio, czy mało realne – dlatego musimy czekać. Trudno jednak oczekiwać, co zresztą zauważa sam minister, żeby kolejki w ciągu trzech miesięcy zniknęły, bo to jest nierealne.
Czy lekiem na ciągłe kolejki może być wprowadzenie choćby minimalnej opłaty za wizytę u lekarza pierwszego kontaktu? Takie rozwiązanie zastosowano w Czechach i wydaje się dobrze funkcjonować.
Tak naprawdę dokładnie nie wiemy, czy ono się sprawdza, czy nie sprawdza. Trudno oczekiwać, żeby opłata minimalna załatwiła wszystkie sprawy. Musimy popatrzeć na statystyki. Mamy trochę za mało lekarzy: mniej więcej 2/3 lekarzy na 100 tysięcy obywateli w stosunku do średniej unijnej. To jest jedna kwestia, która również wiąże się z kolejkami. Druga sprawa: nakłady na ochronę zdrowia są za niskie i nie możemy zakładać, że przy takim ich poziomie będzie idealnie. Nasze nakłady są niższe niż w Czechach, Słowacji czy na Węgrzech. Nie mówiąc już o krajach starej Unii, bo tu nie ma czego porównywać. Zobrazujmy to – biorąc pod uwagę parytet siły nabywczej, średnie nakłady per capita to u nas rocznie około 1400 dolarów, Czechy, Słowacja to bliżej 1900 dolarów, natomiast średnia z krajów OECD to 3500 dolarów.
Wprowadzenie opłat minimalnych może spowodować jakieś ograniczenie dostępności i tu rodzi się pewne niebezpieczeństwo. Jeśli mówimy o opłatach, osobiście optowałbym za zwrotną opłatą rejestracyjną do specjalistów. O tym się nie mówi za wiele, ale około 20% pacjentów nie zgłasza się na umówioną wizytę, wydłużając w ten sposób kolejkę. To sytuacja, której można by było uniknąć. Oczywiście ważna jest edukacja pacjentów. Przed chwilą skończyłem przyjmować pacjentów i około 1/3 nie wiedziała, jakie leki przepisał im lekarz pierwszego kontaktu. Teraz mnie trudno coś sensownego zaproponować, aby nie zaszkodzić, więc proszę pacjenta, aby przyszedł kolejny raz z lekami, abym wiedział, co stosuje. O tym nie mówimy. Oczywiście nie mówię, że pacjenci są problemem, to nie tak – ale wszystko składa się z małych elementów, które trzeba naprawić. Niemniej na pewno nie w 3 miesiące.
Prezes NFZ też otwarcie mówiła, że w systemie brakuje pieniędzy. Nie kryła, że Fundusz jest w fatalnej sytuacji, a w przyszłym roku bez pieniędzy z budżetu może stracić płynność finansową. Sugerowała podniesienie składki zdrowotnej. Czy rzeczywiście sytuacja jest tak kiepska?
O finansach wspominałem już wcześniej. Per capita przeznacza się u nas znacznie mniej pieniędzy niż w innych krajach. I to jest fakt. Musimy natomiast spojrzeć na niego z dwóch stron. Jeśli zwiększymy składkę, to zwiększą się również koszty pracy, wobec czego gospodarka będzie mniej konkurencyjna. To z pewnością nie będzie pozytywny impuls dla całej gospodarki, wręcz przeciwnie. Tak naprawdę składka uzależniona jest od tego, ile ludzie zarabiają. Lepiej, żeby gospodarka się rozwijała, żeby spadało bezrobocie, bowiem większe zatrudnienie to również więcej osób płacących składki.
Dostrzegam również inny problem. Płacimy składki zdrowotne niesolidarnie, a to ważna kwestia. Niedawno przygotowywałem opracowanie, w którym zwróciłem uwagę na trzy szczególne grupy. Pierwsza z nich to grupa około miliona osób, która obejmuje ubezpieczonych na ubezpieczeniach członków rodzin, np. żony przez mężów i odwrotnie. Takie formy są nadużywane – często są to osoby, które mogłyby pracować, to osoby zdrowe, które polisy mają fundowane bezzasadnie. Są oczywiście przypadki, kiedy kobieta jest w ciąży, wychowuje dzieci i jest na składce męża. To naturalnie jest w porządku. Niejednokrotnie mamy też do czynienia z sytuacją, kiedy osoby pracujące na czarno, aby nie być nękane przez urząd pracy i spokojnie sobie pracować, korzystają z ubezpieczenia małżonka.
Druga grupa to pewna część osób ubezpieczonych w KRUS. Kilka lat temu NIK przeprowadził kontrolę i wykazał, że co czwarta osoba ubezpieczona w KRUS nie powinna być tam ubezpieczona, powinna płacić większą składkę. W KRUS rolnicy, którzy mają ponad 6 hektarów, płacą składkę w wysokości 1 zł od hektara. Żeby to zobrazować, powiem tylko, że identyczną składkę zdrowotną płacą rolnik, który posiada 140 hektarów, i obywatel zarabiający minimalną pensję, czyli teraz bodaj 1680 zł. Widzimy tutaj ogromne dysproporcje. Oczywiście nie mówię o tym, żeby likwidować KRUS, podkreślam tylko tę dysproporcję między potężnymi właścicielami przedsiębiorstw rolniczych, a pracownikiem zatrudnionym za minimalną pensję. Pamiętajmy jeszcze, że właściciel tychże 140 hektarów otrzymuje równocześnie kilkaset złotych od hektara dopłat unijnych.
Trzecia grupa to osoby prowadzące działalność gospodarczą pozarolniczą. 94% z nich płaci składkę minimalną, bo mają taką możliwość – około 250 zł miesięcznie na ubezpieczenie zdrowotne. Tyle samo płaci początkujący przedsiębiorca, który ma przychodu dwa, trzy tysiące miesięcznie i tyle samo płaci doświadczony, zamożny biznesmen. Kolejny przykład; jeżeli ktoś zarabia na umowę o pracę 15,5 tys. brutto, płaci składkę w wysokości 1200 zł. Natomiast osoba zarabiająca takie same pieniądze w ramach działalności gospodarczej odprowadza wówczas wspomniane 250-260 złotych. Z tych trzech elementów można spokojnie zwiększyć budżet NFZ o jakieś 3,5 mld zł rocznie.
Sugeruje Pan, że problemem polskiej służby zdrowia jest zwyczajnie system podatkowy? Potrzeba poprawy ściągalności podatków?
Nie tyle ściągania podatków, co ściągania składki – niektóre grupy społeczne są beneficjentami niezasłużenie. Ulgi mają bogaci, bez sensu zupełnie, ale tak jest. To można zmienić, tylko wiąże się to z problemami społecznymi, bo jeżeli mówimy o tych, którzy prowadzą działalność gospodarczą i zarabiają kilkaset tysięcy złotych, to po podniesieniu im składki ich organizacje będą mówiły o tym, że niszczymy przedsiębiorczość i tak dalej, że wpychamy ludzi w bezrobocie. Natomiast jeszcze raz mówię, że propozycja jest taka, żeby wprowadzić progresywną składkę, co by dotyczyło osób więcej zarabiających. Podobnie jak z rolnikami. Jeżeli byśmy pomyśleli o tym, żeby ci, którzy mają duże gospodarstwo, płacili więcej, to wówczas zaraz będzie sprzeciw tego lobby. Najmniejszy sprzeciw zgłosi ta grupa nie wiadomo jaka, dotycząca małżonków. To z kolei będzie sprzeciw wynikający z tego, że walczymy powiedzmy z rodziną.
Chciałbym jeszcze zapytać o listę leków refundowanych, bo temat ten wraca na początku każdego roku. Jak podejmuje się decyzję, który lek jest na liście leków refundowanych, a który nie i czy można te procedurę uczynić transparentną dla opinii publicznej?
Jestem chyba złym adresatem tego pytania, bo najlepiej byłoby zapytać kogoś z Ministerstwa Zdrowia. Natomiast jeżeli mogę skomentować kwestię, o którą Pan pyta: ta lista jest przesadnie imponująca. Dlatego, że liczy 1220 stron bodajże, na co chcę zwrócić uwagę. Całe mnóstwo leków.
Filozofia refundacji jest taka, żeby chory mógł być leczony lekami, na które nie ma pieniędzy, żeby państwo mu pomogło w tej kwestii. I rzeczywiście: jeżeli mamy na przykład leki, których cena detaliczna kuracji miesięcznej wynosi 200-300 zł, to wprowadzenie tego leku na listę ryczałtową za 3,20 powoduje, ze kogoś stać na dostęp do nowoczesnego leczenia. Natomiast mamy też dziesiątki, jeśli nie setki leków takich, które kosztowałyby np. 5 zł, a kosztują 3,20. Czyli różnica miesięcznej terapii wynosi 2-3 zł. Większość chorych nie odczuje tego w ogóle, natomiast biorąc pod uwagę to, że populacja osób z cukrzycą czy nadciśnieniem jest gigantyczna (zwłaszcza z nadciśnieniem), to państwo bardzo dużo dopłaca do tych leków. Taka refundacja kosztuje mnóstwo pieniędzy, nie dając żadnych efektów. Jeżeli ktoś jest tak biedny, że dla niego 5 zł by było za dużo, to dla niego i 3,20 będzie za dużo. Takie osoby powinny być identyfikowane i objęte opieką celowaną, a nie – czy ktoś potrzebuje, czy nie – leki się dotuje. Byłbym więc za odchudzeniem listy z takich właśnie leków, kiedy refundacja nie ma kompletnie znaczenia.
Oczywiście lista jest co pewien czas modyfikowana, dodaje się nowe leki – teraz jest na niej kilka preparatów, które już wchodziły z 7-8 lat, jeszcze przed rządami PO była dyskusja na ich temat. To była długa dyskusja merytoryczna, natomiast chciałbym się skupić na wątku finansowym. Jest bowiem jeszcze jedna rzecz, o której trzeba pamiętać: fatalna ustawa refundacyjna, którą wprowadził minister Arłukowicz, a którą poprzednia pani minister przygotowała. Cały czas nie usunięto paragrafu, który nie pozwala przeznaczyć środków finansowych pozyskanych z zaoszczędzenia, to znaczy z wynegocjowania lepszych warunków z firmami farmaceutycznymi, na inne cele. O tym była dyskusja parę miesięcy temu, to wyszło w kontroli NIK, że wydatki na leki zmniejszyły się dosyć istotnie: o 800 mln-miliard złotych. W tym samym czasie współpłacenie pacjentów bardzo wzrosło. A przesunąć tych pieniędzy na inne cele NFZ nie można.
Rozmawiał Marcin Pawlik