Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Karol Kleczka  16 stycznia 2014

Kleczka: Chrześcijański duch czasu

Karol Kleczka  16 stycznia 2014
przeczytanie zajmie 5 min

Mieszkańcy Sodomy i Gomory mogli swego czasu poczynić uwagę, że niebiosa nad nimi nie pasują do ich wysokiej cywilizacji i obyczajów. Mieliby rację. Dziwne, lecz kiedy symetria została w końcu przywrócona, to nie niebiosa musiały się dostosować. (…)

Kościół nie może iść z duchem czasów – z tego prostego powodu, że duch czasów donikąd nie idzie. Kościół może co najwyżej ugrzęznąć w bagnie razem z duchem czasów, by razem z nim cuchnąć i gnić. W sferze ekonomicznej i społecznej widać, że jedyne, co samo zachodzi z upływem czasu, to automatyczny proces, pospolicie zwany rozkładem. Piękne kwiaty wolności więdną i obracają się w pierwotną glebę niewolnictwa. Pod tym względem świat znajduje się dziś mniej więcej na tym samym etapie, co w Wiekach Ciemnych. Kościół zaś ma dziś to samo zadanie, co wtedy – ocalić jak najwięcej światła i wolności, stawiać opór światu, który ściąga go nisko ku swemu poziomowi, i czekać na lepsze czasy. Tyle z pewnością uczyniłby prawdziwy Kościół; ale mógłby nawet uczynić więcej. Mógłby sprawić, że Wieki Ciemne staną się czymś więcej niż tylko czasem zasiewu; mógłby uczynić je odwrotnością ciemnych. Mógłby ukazać swój bardziej ludzki ideał w takim zaskakującym i atrakcyjnym kontraście wobec nieludzkiego trendu naszych czasów, że ludzie znienacka zostaliby natchnieni do moralnej rewolucji; tak że żywi nie zaznają śmierci, póki nie ujrzą, jak wraca sprawiedliwość.

Nie chcemy Kościoła, który, jak to piszą gazety, zmienia się wraz ze światem. Chcemy Kościoła, który zmieni świat.

 

Fragment artykułu z pisma „New Witness”, przytoczony za książką Maisie Ward „Gilbert Keith Chesterton”, Londyn 1945 r.

Przytoczony przez redakcję fragment wydaje się być skażonym pewną tendencją obecną w myśli chrześcijańskiej, która opiera się na prostym przeciwstawieniu Kościoła i rzeczywistości względem niego zewnętrznej. Zgodnie z nim świat jest dziedziną rozkładu i niszczenia, historię zaś wyznacza proces stałej degeneracji, którą obrazuje tajemniczy duch czasów. Faktycznie wielu pisarzy chrześcijańskich ulegało pokusie takiej wizji, warto jednak się zastanowić nad tym, na ile skutecznie powyższy obraz ukazuje sens działania chrześcijan.

Zacznijmy od samej kondycji duchowej człowieka w tej koncepcji. Ludzie, którzy oddaliby się w objęcia świata, jednocześnie wpadliby w sidła grzechu i skazali siebie na potępienie i moralną zgniliznę. Dlatego też powinni jak najmocniej dystansować się względem „ducha czasów” (który omówię później), porzucić „światowe myślenie”, które stanowi prostą drogę do zepsucia. Takie stawianie problemu wynika z niewyrażonej przesłanki o bazowym grzesznym stanie duszy ludzkiej oraz obecności zła integralnego w świecie. O ile faktycznie wierzymy, że świat stworzony przez Boga jako dobry został skażony przez grzech, czyli brak (na tym bazują wyjaśnienia obecności zła w świecie), o tyle wyostrzenie powyższego sądu niebezpiecznie przypomina herezję jansenistów, w której centralnym punktem jest fakt nieustannego skażenia natury ludzkiej przez grzech pierworodny. Zgodnie z nią jesteśmy bezwzględnie zależni od łaski przychodzącej z zewnątrz (nie z tego świata), a wszelkie nasze działania przypominają beznadziejną próbę udowodnienia swej czystości w obliczu wszechobecnego grzechu.

Tym, co pozwala wyłamać się z dojmującego lęku przed życiem w grzechu, jest sedno naszej wiary, które stanowi Wcielenie oraz wiara w pochodzenie świata od Boga. Jeśli przyjmujemy, że Bóg stworzył świat, a następnie stał się człowiekiem, to naturalną konsekwencją myślenia jest przyjęcie istnienia jego śladu w rzeczywistości stworzonej, założenie obecności „struktur dobra” w świecie. Już przed przyjściem Chrystusa świat jako dzieło Boga zawierał w sobie zaczyn świętości. Człowiek był i jest w nim podmiotem etycznym ze względu na fakt obdarzenia przez Boga wolną wolą. Jak pisze Jan Paweł II: 

[Człowiek może] spełniać czyny posiadające prawdziwą wartość moralną — dobre lub złe — co jest możliwe tylko na gruncie wolności woli ludzkiej. Jednakże człowiek pozostający w stanie upadku nie potrafi sam, bez pomocy Chrystusa, kierować się ku nadprzyrodzonym dobrom, które stanowią jego pełną realizację i jego zbawienie.

(Jan Paweł II, Katecheza środowa – audiencja generalna, 8 października 1986 r.)

Zdolność do świętości została wzmocniona wraz z przyjęciem przez Boga natury ludzkiej w Chrystusie. Sam sens Wcielenia bazuje na uwzniośleniu natury człowieka, która będąc zdolną do dobra przez swe boskie pochodzenie, uległa skażeniu w grzechu pierworodnym. I choć faktycznie to grzech jest wyjściowym stanem naszej kondycji duchowej, to przyjęcie przez Chrystusa natury ludzkiej wyrwało nas z jego kleszczy. Taką rolę przyjmuje sakrament chrztu, który oczyszcza nas i daje warunki do podążania za Chrystusem. Nadaje nam potrójną misję: kapłańską, królewską i prorocką. Dzięki niej każdy indywidualnie zostaje powołany do naśladowania Chrystusa, przypisany nam zaś grzech zostaje zmazany ofiarą krzyża.

Wcielenie zmienia także bieg dziejów. Pierwszym skojarzeniem, które staje mi przed oczyma, gdy słyszę o „duchu czasów”, jest heglowski determinizm. Jako podmioty jesteśmy uwikłani w dialektykę historii; stały proces, który w konieczny sposób wyznacza nasze działanie (a u Chestertona wiąże się z koniecznym gniciem świata). I choć uważam dialektykę za wspaniały mechanizm opisu relacji rozwoju, to jednak zbytnie przywiązanie do jej normatywnego wymiaru generuje szereg problemów dla doktryny chrześcijańskiej. Wiara w fakt wcielenia jest równocześnie wiarą w zmianę biegu czasu. Tak jak antyczni myśliciele przyjmowali cyrkularną wizję dziejów, postrzeganych jako konieczny szereg powrotów, tak też nowość chrześcijaństwa polegała na wyznaczeniu linearnego biegu postępu, który zdąża do jednego wyznaczonego punktu – ponownego przyjścia Jezusa.W tym sensie nasza wiara jest jednoznacznie progresywna. Można jednak domniemywać, że taka wizja historii zabiłaby sens działalności człowieka w świecie. Jeśli mamy czekać na paruzję, to zamknijmy się w małych komunach „tych ostatnich wiernych”, nie pozwalając na dostęp zdegenerowanego świata w nasze życie. Zapomnimy wtedy, że Bóg celowo opóźnił paruzję, ponieważ człowiek musi stopniowo przyswajać i rozwijać w sobie zadanie nadane przez Chrystusa. Dlatego też:

Katolicyzm bardziej niż jakikolwiek inny kierunek powinien być zabezpieczony przed krańcowościami historycznego pesymizmu, a to dzięki równowadze, jaką usiłuje zachować pomiędzy naturą i łaską.

(Emmanuel Mounier, „Chrześcijaństwo i pojęcie postępu” 1962, s. 81)

Znamy swoją misję chrzcielną, wiemy, dokąd zdąża czas i aby ją wykonywać, musimy być w świecie. Mówiąc kolokwialnie: musimy być godni na ponowne przyjście Chrystusa, które może nastąpić w każdym momencie dziejów. Nie potrzeba nam konkurencyjnego „ducha dziejów”, bo to my sami, jako podmioty działające w świecie, go wyznaczamy. I za ten świat jesteśmy odpowiedzialni przed samym Bogiem.

Miejscem, w którym mamy działać, jest właśnie rzeczywistość stworzenia. Jak pisze de Lubac:

Dzieło Stworzenia, nawet w stanie wypaczonym przez człowieka, stanowi naturalne i koniecznie przygotowanie dla dzieła Odkupiciela. Stwierdzamy to tym dobitniej, im lepiej poznajemy życie chrześcijańskie w jego początkowym okresie.

(Henri de Lubac, „Katolicyzm” 1961, s. 241)

Droga do świętości nie polega jedynie na praktyce stricte religijnej, umartwianiu się na przemian z chwaleniem Bożej łaski. Świętości nie wyznacza cnotliwość i potulność, przywiązanie do zadanej (a przez to obcej) reguły. Świętość jest wezwaniem do realizowania potrójnej misji chrzcielnej, która dokonuje się każdego dnia, w całym ludzkim środowisku. A co za tym idzie, polega na stałym rozeznawaniu zadań, które przed nami stoją. Taka postawa doprawdy wymaga odwagi, ale też żywej obecności w świecie. Jeśli mamy ten świat uświęcać, to musimy być w nim zanurzeni po uszy, a nie zdystansowani na bezpiecznych, sklerykalizowanych pozycjach. Jeśli jesteśmy powołani do głoszenia, to musimy znać język tego świata – albo nawet język tego świata winien być naszym językiem. Dzieje się tak dlatego, że powołanie Chrystusa nie jest czymś jednym – misja chrześcijan inaczej wyglądała w świecie dominującego rzymskokatolickiego dyskursu, czym innym jest dziś, w spluralizowanym świecie. Jeśli mamy dawać świadectwo, to nie róbmy tego dla samych siebie; nie popadajmy w faryzeizm cnotliwych, którzy głoszą tylko dla przekonanych. Mamy Go głosić całemu światu, a nie tylko nam samym – a taka wiara wymaga aktywnego bycia, które się tego świata nie boi.