Król Trier jest nagi
Ten tekst miał w ogóle nie powstać. Nie chcieliśmy napędzać, i tak już wystarczająco potężnej, machiny promocyjnej najnowszego filmu Larsa Triera. Nie mieliśmy też najmniejszej ochoty oglądać tego filmu, bo od dawna uważamy Triera za rymkiewiczowskiego wielkiego psuja.
Za takiego uważamy go mniej więcej od czasu, gdy na poważnie potraktowaliśmy „Przełamując fale” jako film opowiadający o przeznaczeniu w życiu człowieka. W zamian otrzymaliśmy rytualną prostytucję żony na życzenie niepełnosprawnego męża, bo tak podobno chce Pan Bóg. Chociaż nie, etykietka psuja pojawiła się pewnie nieco później, gdy w „Idiotach” szczerze chcieliśmy dostrzec odtrąbioną na prawo i lewo rewolucję w kinematografii. Zamiast rewolucji zobaczyliśmy prymitywny film na granicy pornografii, którego jedyna myśl to wezwanie do odnalezienia w sobie „wewnętrznego idioty”, bo w ten sposób wyzwolimy się z gorsetu kultury (taki kult prymitywizmu wydawał nam się fajny na etapie liceum, bo denerwował staromodną polonistkę, ale żeby robić o tym filmy?). Z pewnością opinia psuja była już dobrze ugruntowana, gdy zachęcano nas do potraktowania „Antychrysta” jako ważnego filmu religijnego. Wiedzieliśmy czego się spodziewać: było i samookaleczenie się kobiety obcinającej sobie łechtaczkę i bzdurne metafory kruka, lisa i sarny (filmoznawcy do dziś zadają arcykluczowe pytanie: „czemu nie wróbel, wilk i łoś?”), była i próba zabicia męża przez żonę zakończona uduszeniem żony przez męża. Głębia, drodzy Państwo, głębia!
Lars Trier to człowiek chory, szeroko opowiadający o swoich fobiach i chorobach (angielska Wikipedia podpowiada: „[he] suffers from multiple phobias”). To także człowiek o „eksperymentującej moralności”, którego jedna z firm producenckich specjalizuje się w realizacji filmów pornograficznych dla kobiet. Co jednak najważniejsze, to człowiek czyniący ze swojego „odstępstwa od normy” swój, jeśli nie jedyny, to na pewno podstawowy, atut. Jego filmy napędzane są przez chęć wyrażania własnych lęków. Coś w tym złego? Oczywiście nic. Przecież żyjemy w czasach wolności, gdzie każdy ma prawo wyrażać swoją „autentyczność” i „wyjątkowość”. A im bardziej odjechane ma ktoś życie wewnętrzne, tym bardziej wyjątkowa będzie jego wyjątkowość, a autentyczność – autentyczna. I tak na ekranie widzimy bandę golasów, wycinanie narządów, pseudometafory kruka, lisa i sarny. W wywiadach, na dokładkę, dostaniemy żarty o eksterminacji Żydów i autodeklaracje Triera, że jest / był nazistą. Ogranicza nas tylko chora wyobraźnia artysty.
Dla ludzi posiadających elementarną wrażliwość metafizyczną, odkrywających w otaczającym nas świecie choćby okruchy ładu, opowiadających się za istnieniem natury ludzkiej, najważniejsze filmy Triera są wyłącznie świadectwami neurozy a ich autor jest osobą chorą, którą należy otoczyć troską, darzyć współczuciem, ale nie traktować jako artystę mogącego wyrazić prawdę o człowieku. W świecie Triera dewiacje zastępują bowiem reguły życia społecznego; antywartości zastępują wartości; człowiek rozpięty między dobrem i złem staje się samą ciemnością. Na szczęście jest to tylko świat chorego człowieka. Ten świat nie jest prawdziwy na poziomie opisu. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, by dostrzec dobro, wagę reguł społecznych, ludzi kierujących się wartościami. Ten świat nie jest także prawdziwy na poziomie postulatów. U Triera nie znajdziemy żadnego poważnego argumentu intelektualnego za tezą o ostatecznym upadku człowieka. Dlatego bronimy innego stanowiska: antropologia widząca człowieka rozpiętego między dobrem i złem, otwarta na możliwość duchowego rozwoju każdego z nas, jest dużo bardziej realistyczna niż wizja świata wykluczająca zaistnienie dobra. Trier nie ma zatem nic do powiedzenia o człowieku. Skupia się wyłącznie na opisie anty-człowieka.
Z tych samych powodów filmy Triera należy określić jako przykład działalności anty-kulturalnej. Kultura oznacza zbiór treści (wzorów, idei, symboli) nadających sens ludzkiemu życiu, a filmy Triera nas tego sensu pozbawiają. Kultura ma definiować człowieka, odróżniając go od natury, a filmy Triera promują anty-człowieka, degradując go do rangi zwierzęcia. Kultura to „uprawa świata ludzkiego ducha”, a filmy Triera to jedna wielka próba zanegowania sensu istnienia jakiegokolwiek świata duchowego. Dlatego „Nimfomanka” jest czymś znacznie gorszym, niż „Warsaw Shore”. Jak słusznie pisał Paweł Musiałek, hit MTV to „powrót człowieka pierwotnego”, który jednak ciągle przez wielu traktowany jest jako synonim upadku kultury. Jeśli rzeczywiście wielu widzów tego programu ogląda go „dla beki”, to znaczy, że normy kultury europejskiej ciągle działają. Wciąż jesteśmy w stanie odróżnić kulturę od anty-kultury. Niestety, „Nimfomanka” jest czymś znacznie gorszym od „Warsaw Shore”, bo tu słuch wielu zawodzi. Zamiast uznać ją za banalny przykład anty-kultury doszukują się w niej głębokich treści. Dlaczego tak się dzieje?
Europa, potężne dziedzictwo ludzkiego ducha, zatraciło dziś ochronę przed chorą wyobraźnią artysty. Z jednej strony są bezbronni konserwatyści, którzy mają łatkę nierozumiejących współczesnej sztuki, widzących w niej jedynie zepsucie i upadek. Ich głos potępiający Triera, jak to było w przypadku polityków PiS-u krytykujących Polski Instytut Sztuki Filmowej za dofinansowanie „Antychrysta”, przynosi wyłącznie dodatkową reklamę. Im bardziej będą protestować, bojkotować, oskarżać jego filmy o satanizm, tym większą będą przypisywać mu wagę. Z drugiej strony są współcześni filistrowie, którzy z lęku przed społecznym ostracyzmem są gotowi zacierać pojęcia, nazywać zło ciekawym projektem intelektualnym, a oczywistą psychiczną dewiację przystrajać w aurę prowokacji i nieszablonowości. Wielu filistrów podskórnie czuje, że coś jest nie tak z Trierem („Antychryst” był wielokrotnie wygwizdywany przez publiczności festiwalowe), ale nie może pokazać szczątków swojej mieszczańskiej moralności. Ich kompleksy sprawiają, że nie mogą po prostu uznać „Nimfomanki” za banalny, obsceniczny film. O nie, to wysmakowany, pociągający swą niejednoznacznością obraz. Oglądając go, nie bądźmy mentalnymi gimnazjalistami, szukajmy głębi! I tak Europa rozdarta pomiędzy spychanych do getta konserwatystów a plemię ludzi ponowoczesnych jest bezradna wobec fobii Triera. Wolimy przyjąć wizję chorego człowieka niż nazwać rzeczy po imieniu. W naszym wygodnym, mieszczańskim świecie już się tak utarło. Zamiast spuścić na jego kliniczny przypadek zasłonę milczenia, dajemy mu złote palmy i piszemy poważne analizy naukowe uzasadniające jego szaleństwo. Niemożność nazwania filmów Triera anty-kulturą jest dowodem najgłębszego kryzysu duchowego Europy.
Ten tekst miał w ogóle nie powstać, bo nie chcemy wpisywać się w żadną z tych dwóch postaw. Dalecy jesteśmy od organizacji pikiet protestacyjnych pod kinami. Szczerze mówiąc, Trier nie wywołuje w nas oburzenia, ale raczej znużenie. Wszystkie te jego bezeceństwa są tak naprawdę maksymalnie sztampowe, a oglądanie jego filmów tak nudne, jak czytanie Markiza de Sade. Gdy dewiacja staje się jedynym kluczem do odczytywania świata, to każdy zna już zakończenie. Dalecy też jesteśmy od mieszczańskich kompleksów współczesnych filistrów, którzy w „Nimfomance” wreszcie odnaleźli powód do obejrzenia sobie filmu pornograficznego bez wyrzutów sumienia. Nie mamy problemów z ocenieniem nimfomanii jako choroby, czy z uznaniem absolutyzowania cielesności za synonim zezwierzęcenia człowieka. Ten film nie ma nic ciekawego do powiedzenia na temat poprawnej koncepcji miłości, gdzie komponent fizyczny ściśle wiąże się z komponentem duchowym.
Ten tekst jednak powstał, bo interpretacja Bartłomieja Smolenia dowodzi głębokości kryzysu europejskiego, a także tego, że dotyka on również nasze środowisko. Autor słusznie diagnozuje, że „w brudnym, pozbawionym złudzeń świecie Triera nie ma miejsca na tkliwość i tryumfujące dobro. Jest przygodny seks obdarty z uczucia i hedonizm, który sprawia, że nawet najważniejsze partie naszego życia podporządkowane są dążeniu do zaspokajania żądz i pragnień”. I zamiast uznać świat artysty jedynie za jego osobisty problem, Smoleń dokonuje zupełnie nieuzasadnionego uogólnienia i stwierdza, że: „na dobrą sprawę jest to opowieść o człowieku, o każdym z nas”. Czy naprawdę w życiu nie ma nic poza hedonizmem, przygodnym seksem, a wszystko podporządkowane jest zaspokajaniu fizycznych żądz? Z naszym doświadczeniem to się, mówiąc oględnie, niespecjalnie zgadza. Bartłomiej Smoleń idzie jednak dalej. Nie tylko uznaje chorą wizję artysty za normę, ale przypisuje mu umiejętność dogłębnego poznania człowieka. Czytając ten artykuł wydaje się wręcz, że Trier wie o nas więcej, niż my sami. I wreszcie konkluzja tyle niezrozumiała, co skandaliczna: „pozwólcie się mu uwieść”, „Von Trier cię nie oszuka. Zaufaj mu”. Te zdania brzmią już jak duchowe stręczycielstwo, jakby autor wszedł w komitywę z chorym artystą, by oswajać nas z obiektywnym złem. W wersji łagodniejszej wszedł on jedynie w rolę „pożytecznego idioty”, wiernego druha starego Pimki z „Ferdydurke”, bezmyślnie deklamując: „Lars von Trier wielkim reżyserem jest”.
Ten tekst powstał, bo coraz bardziej przekonujemy się, że kultura ma fundamentalne znaczenie. Filmy, muzyka, książki, nasz sposób mówienia, otaczający nas świat społeczny – to wszystko wpływa na nas samych. Wychodząc z kina po filmie promującym zło stajemy się gorszymi ludźmi. A zło, które jest podane w plastycznych ujęciach, które uwiarygodniają znakomite kreacje aktorskie, które nie jest chamskie, lecz podane jako wielkie dzieło kinematografii, zło, które przystrajamy naprędce w wyszukane konteksty, zło, które jest puste, ale któremu na siłę dodajemy głębi – to zło doskonałe.