Patologie transformacji
Często próbuje nam się wmawiać, że transformacja polskiej gospodarki w rynkową była operacją przeprowadzoną przez prawdziwych ekspertów. Wielokrotnie powtarzany mit utrwalił się na tyle mocno, że potrafi zagłuszyć nawet desperacki ryk silnika kilkunastoletnich samochodów, jakimi musi poruszać się wielu Polaków. Jednak przy bliższej konfrontacji z faktami nawet tak misterna układanka kłamstw musi runąć. Wtedy widać wyraźnie, że Polska stała się ofiarą zagranicznych i rodzimych hochsztaplerów, którzy potraktowali nasz kraj jak łatwy łup lub w najlepszym wypadku jak królika doświadczalnego.
Ustawa Wilczka, czyli nomenklatura zaciera ręce
Za symboliczny moment upadku komunizmu w Polsce przyjmuje się datę 4 czerwca 1989 roku, co oczywiście jest mydleniem oczu, gdyż wybory kontraktowe miały tyle wspólnego z demokracją, co adidasy z targu z Adidasem. Ciągłe przywoływanie tej daty ma odciągnąć uwagę od faktu, że gdy w Polsce przeprowadzane były pierwsze w pełni demokratyczne wybory, to w większości demoludów ludzie już zdążyli o nich zapomnieć – więc byliśmy w istocie w ogonie zmian, a nie na czele. Prawdą jest jednak, że transformacja ekonomiczna zaczęła się w Polsce wcześniej, a w 1989 roku już 1/5 polskiego PKB było wytwarzane przez sektor prywatny.
Największe piętno odcisnęła wychwalana przez wielu tzw. ustawa Wilczka z 1988 roku,która w szeroki sposób umożliwiła prowadzenie działalności gospodarczej, z czego oczywiście nie tyle skorzystał przeciętny Kowalski, co peerelowska nomenklatura. Dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw, gdy tylko weszła ona w życie, zaczęli masowo zakładać spółki przyzakładowe, by móc spokojnie prowadzić interesy sami ze sobą. Jak to wyglądało, nietrudno się domyślić. Dyrektorzy i partyjni dygnitarze sprzedawali materiały państwowym firmom po horrendalnie wysokich cenach, za to kupowali od nich środki produkcji grubo poniżej ich realnej wartości. Uwłaszczanie się ruszyło z kopyta. Profesor Jacek Tittenbrun w opracowaniu „Z deszczu pod rynnę” podaje wiele przykładów tego procederu, chociażby rzeszowski Instal i pasożytujące na nim spółki (trzy należące do dyrektora Instalu, dwie do jego zastępcy). Albo spółka Arkady, która „zakupiła” od bełchatowskiej kopalni maszyny po cenach sprzed kilku lat. Spółka Kametis nie tylko wyczyściła doszczętnie wrocławski Otis (którego dyrektor był jej właścicielem) ze wszystkiego, co było wartościowe, ale na dodatek dostała… dofinansowanie od państwa. Innym popularnym sposobem uwłaszczania się było tworzenie spółek prywatno-państwowych, a następnie wykupywanie części państwowej z otrzymanego kredytu. W efekcie polskie średnie i duże przedsiębiorstwa prywatne zostały zdominowane przez peerelowską nomenklaturę. Jak wyliczył prof. Juliusz Gardawski, na przełomie wieków XX i XXI, a więc dekadę po wątpliwym obaleniu komuny, wśród personelu kierowniczego średnich i dużych polskich przedsiębiorstw prywatnych ok. 60% stanowili kierownicy lub dyrektorzy z PRL. Żeby sobie lepiej wyobrazić, co to była za klasa społeczna, dodam tylko, że 90% stanowili członkowie PZPR.
Soros i Sachs w Polsce, czyli opozycja kłania się w pas
Na nieszczęście Polski, lata transformacji przypadły na czasy dominacji myśli neoliberalnej i tzw. konsensusu waszyngtońskiego, czyli programu reform rynkowych, które instytucje międzynarodowe (MFW, Bank Światowy) aplikowały wszystkim rekonwalescentom. Za wymyślenie koncepcji polskiej transformacji odpowiadały przede wszystkim dwie osoby: spekulant giełdowy, ukryty pod płaszczykiem filantropa, George Soros (określający się mianem „kosmopolity”) oraz bardzo młody profesor Harvardu, 35-letni Jeffrey Sachs. Natomiast za wdrożenie planu odpowiedzialny miał być przede wszystkim minister finansów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego: Leszek Balcerowicz. Dwóm pierwszym panom udało się przekonać do swoich pomysłów wierchuszkę ówczesnej Solidarności, co chyba nie było większym problemem, skoro garnąca się do władzy opozycja, delikatnie mówiąc, średnio kojarzyła, o co dokładnie chodzi. Profesor Witold Kieżun w znakomitej „Patologii transformacji” przytacza kilka cytatów, które wspaniale pokazują ignorancję ekonomiczną przyszłych polskich decydentów. Adam Michnik: „Nie jestem ekonomistą, nie rozumiem tych rzeczy.” „ (…) Czy to się uda?” Sachs: „Tak, uda się.” Lech Wałęsa: „Nie wiem, o czym ten facet mówił, ale to na pewno było interesujące.”
Faktem jest jednak, że opozycyjni „eksperci” Solidarności zdawali sobie sprawę, że cały ten plan jest wielkim eksperymentem, jaki ma zostać przeprowadzony na żywym organizmie, przed głównym celem, jakim była transformacja gospodarki ZSRR. Waldemar Kuczyński: „Polska miała być tą małą piramidą, którą Egipcjanie budowali na próbę, zanim przystąpili do głównej roboty.”
Plan Sachsa i Sorosa, czyli Balcerowicz bierze się do pracy
Plan Sachsa i Sorosa był de facto wiernym odzwierciedleniem postulatów konsensusu waszyngtońskiego i zakładał nagłe otwarcie się polskiej gospodarki na globalny kapitał, co musiało oznaczać w takiej sytuacji uprzywilejowanie tego drugiego i skazanie na pożarcie tej pierwszej. Do najważniejszych posunięć należały: likwidacja kontroli cen, likwidacja wszelkich wymaganych pozwoleń na import/eksport przy niskich podatkach importowych (20%), zniesienie dopłat z budżetu dla przedsiębiorstw, drastyczne podniesienie oprocentowania kredytów, także tych podjętych już wcześniej, niska indeksacja płac, wprowadzenie w pełni wymienialnej złotówki przy ostrej jej dewaluacji oraz utrzymywaniu sztywnego kursu (1 dolar-9500 złotych), tylko częściowa rewaloryzacja oszczędności bankowych. Plan oczywiście zakładał możliwie szybką prywatyzację, jednak wg Sachsa miała ona przebiegać inaczej, niż miało to miejsce w rzeczywistości. Ekonomista chciał, by polegała ona na zidentyfikowaniu w Polsce nowych prywatnych właścicieli państwowej własności, a tymczasem zakończyło się na nieprzygotowanej wyprzedaży polskiego majątku zagranicznym inwestorom. Także inny dobry pomysł Jeffreya Sachsa nie został wprowadzony w życie – zakładał on mianowicie, że Polska, jako nowy demokratyczny twór, nie będzie płacić zobowiązań reżimu peerelowskiego. Jednak zdominowana przez byłych aparatczyków władza (w samym ministerstwie Balcerowicza trzech wiceministrów było wciąż jeszcze członkami PZPR) marzyła o jak najszybszej legalizacji swojej pozycji i nie była skora do większych kłótni na arenie międzynarodowej, więc skończyło się jedynie na ograniczeniu długu. Oczywiście nikt Polakom nie mówił, czym powyższy plan się skończy; wręcz przeciwnie, cała operacja miała mieć w miarę bezbolesny przebieg. Potwierdzają to cytaty z „Trybuny” nowej epoki, czyli „Gazety Wyborczej” (przytaczam za profesorem Kieżunem): „Realne dochody robotników będą chronione”, „Starannie przygotowany program nie musi oznaczać spadku poziomu życia” i tak dalej, i tak dalej.
Oczywiście rzeczywistość była zgoła inna, niż próbowali czarować magowie z Czerskiej. PKB Polski w latach 1991-1992 spadł o ok. ¼, inflacja w roku 1990 wyniosła bagatela 600% (wg prognoz miała wynieść kilka), realny spadek płac do roku 1993 wyniósł ok. 30%. O ile w roku 1989 poniżej minimum egzystencji żyło ok. 16% naszych rodaków, to już w 1993 było ich ok. 40%. Przy powyższych danych nawet budżetowe przewidywania Rostowskiego jawią się jako niewielkie pomyłki. Dodatkowo nagłe otwarcie naszego rynku oraz horrendalne podniesienie oprocentowania kredytów doprowadziło do masowych bankructw przedsiębiorstw, które nie były w stanie konkurować z zagranicznymi firmami (jakby tego było mało, wspieranymi przez Polskę ulgami podatkowymi), gdyż te nie miały kłopotów z czerpaniem środków na działalność. Upadłe firmy można wymieniać godzinami: warszawskie CEMI – największy w regionie zakład produkujący układy scalone, diody i tranzystory, zatrudniający 8 tysięcy osób; słynne Zakłady Radiowe im. Kasprzaka produkujące magnetofony, radia i radiostacje, zatrudniające ok. 6 tysięcy pracowników; producent telewizorów „Elemis” miał perspektywę na produkcję 100 tysięcy odbiorników, jednak nie miał jak kredytować swej działalności; ZOPAN, Telpod, Fonica…
Polska prywatyzacja, czyli Eldorado na wschodzie
Nie tylko bankructwa zamordowały polską myśl techniczną. Także prywatyzacje, które często kończyły się „wrogimi przejęciami”, w których wyspecjalizował się niemiecki Siemens. Zakupił on między innymi wrocławskie Zakłady Komputerowe „Elwro” tylko po to, by zwolnić wszystkich pracowników i wyburzyć budynki. Podobny los Niemcy zgotowali zakładom telefonicznym ZWUD – produkcję przeniesiono do siebie, pracownikom pokazano drzwi, a następnie zrównano z ziemią budynki. Na rynku lamp ten sam los spotkał firmę „Polam”. We wszystkich tych przypadkach „kupujący” za niewielką eliminował kupowaną konkurencję i miał do dyspozycji cały całkiem spory rynek zbytu.
Jednak „wrogie przejęcia” nie były jedyną patologia trawiącą polską „prywatyzację”. Najczęstszym przypadkiem było wyprzedawanie polskiego majątku za bezcen. Przykładem znakomicie pokazującym naturę całego procederu był los Zakładów Produkcji Papieru w Kwidzyniu. Firma została sprzedana Amerykanom za 120 milionów dolarów, a w zamian za to dostała ulgi podatkowe, które, jak podliczono, wyniosły… 142 miliony dolarów. Tak prezes amerykańskiej firmy oficjalnie opowiadał o całej sytuacji (za prof. Kieżunem): „Rząd polski wydał prawdopodobnie trzy do czterech razy tyle na zbudowanie fabryki i dzisiaj byłaby ona w zasadzie nie do zastąpienia za nawet zbliżoną cenę nigdzie na świecie. Ta fabryka jest w całości nowoczesna, zaprojektowana według całkowicie nowoczesnych wzorów zachodnich.” Jak widać zachodni inwestorzy mieli nad Wisłą prawdziwe Eldorado. Cementownia Górażdże, która już po przełomie jako spółka Skarbu Państwa przynosiła rocznie 16 mln dolarów zysku, została sprzedana belgijskiej spółce CBR Baltic za 90 mln marek pod warunkiem, że Belgowie zainwestują w nią 180 mln marek. Zamiast tego już po 2 miesiącach sprzedali ją Niemcom, co oczywiście było niezgodne z umową. Wszystko odbyło się przy milczeniu polskiej strony. Chyba najbardziej skandaliczna wycena spotkała Hutę Warszawa. 51% akcji huty wycenianej przez niektórych ekspertów nawet na 3 miliardy dolarów zostało sprzedanych za… 33,5 miliona. Przykładowo wycena metra kwadratowego ziemi do tej „transakcji” wyniosła 38 400 starych złotych, pomimo że cena ziemi w Warszawie w tamtych czasach wahała się w granicach 300-900 tysięcy złotych za metr.
Transformacja a czasy dzisiejsze
Powyższe działania spowodowały kompletną degradację polskiego przemysłu. W samej produkcji wysokiej techniki zatrudnienie spadło o 50%, a sektor ten niemal zupełnie został przejęty przez kapitał zagraniczny. Produkcja urządzeń elektrotechnicznych i teletechnicznych runęła o 67%, energetycznych o 45%, aparatury optycznej o 37%, a aparatury informatycznej „jedynie” o 26%. To były w istocie największe straty zadane polskiej gospodarce. Wzrost PKB można odbudować, z inflacją można walczyć, jednak utraconych środków produkcji nikt już nam nie odda. Obecnie na 100 największych firm w Polsce tylko 17 to przedsiębiorstwa należące w większości do polskiego kapitału. W sektorze bankowym ta relacja wygląda wręcz dramatycznie – na 63 banki tylko 3 mają większość polskiego kapitału. A tymczasem w krajach zachodniej Europy kapitał zagraniczny w sektorze bakowym wynosi tylko ok. 15%. Nie dajmy się zwieść bajaniom o tym, że kapitał nie ma narodowości. Przekonali się o tym na własnej skórze pracownicy tyskiej fabryki Fiata, którzy pomimo tego, że są najefektywniejszym zakładem koncernu, musieli się pogodzić z utratą produkcji popularnej Pandy, która została przeniesiona do dużo mniej rentownych zakładów we Włoszech – co oczywiście skończyło sie zwolnieniami w Tychach. Właśnie w sposobie przeprowadzenia transformacji tkwi odpowiedź na pytanie, dlaczego Polska jest jednym z najmniej innowacyjnych państw Europy – kapitał zagraniczny nie zamierza prowadzić badań poza swoim krajem macierzystym. Dla tych firm Polska ma być jedynie tanią montażownią, w której ważne są tylko i wyłącznie niskie koszty pracy. I takie też są; udział płac w PKB Polski to jedynie 46%, co przy średniej unijnej 58% wygląda cokolwiek żałośnie (dane Komisji Europejskiej). Za nami są jedynie Słowacja, Łotwa i Litwa. Nawet w słaniającej się na nogach Grecji udział płac w PKB wynosi 50,5%. Zawsze, gdy stajemy przy bankomacie w dzień wypłaty, nie zapomnijmy podziękować za to wszystko Leszkowi Balcerowiczowi, który obecnie ma czelność pouczać Polaków, czym jest wolność. W zasadzie dziękujmy mu jak najczęściej. I zresztą nie tylko jemu.