Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Paweł Musiałek  2 stycznia 2014

Musiałek: Powrót człowieka pierwotnego

Paweł Musiałek  2 stycznia 2014
przeczytanie zajmie 7 min

Po ośmiu odcinkach staje się jasne, że polska edycja sztandarowego produktu MTV, Warsaw Shore odniosła duży sukces. O ile popularność premierowych odcinków można tłumaczyć obecnością wielu ciekawskich polskiej wersji popularnego programu, to regularna ponad 160 tys. widownia dowodzi sporej grupy stałej publiczności. Tak znaczącą popularność tego widowiska, w dodatku na prywatnym kanale i bez dużych środków na kampanię promocyjną, nie można bagatelizować.

O tematyce serialu nie ma sensu się rozpisywać, bo i nie ma o czym. Jedynie dla porządku króciutka charakterystyka dla nielicznych, którzy nie mieli dotychczas okazji natknąć się na głównych bohaterów Warsaw Shore. Są nimi cztery kobiety i czterej mężczyźni w wieku 20-27 lat, którzy mieszkają razem w podwarszawskiej willi. Głównym celem postawionym przed uczestnikami jest pokazanie, że potrafią bawić się nie gorzej od ekip z zagranicznych edycji tego programu. Dnie i noce spędzają więc na regularnych alkoholowych libacjach, także w wersji outdoor w warszawskich klubach, połączonych z seksualnymi podbojami. Scenariusz imprez jest monotonny jak wyniki polskich drużyn w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Zmieniają się tylko (aż?) łóżkowe konfiguracje.Tutaj zwroty akcji jak w najnowszym Bondzie. W niedzielny wieczór widzowie mogą zobaczyć „best of” z całego tygodnia.Główną osią każdego odcinka są odpowiedzi na pytania kto z kim i dlaczego nie z innym? Dlatego bardziej adekwatny tytuł widowiska, jak słusznie zauważyli internauci, powinien brzmieć Warsaw Whores. Kamera towarzyszy uczestnikom nawet w najbardziej intymnych momentach.Także wtedy kiedy ze swadą opowiadają o przeżytych minionej nocy łóżkowych osiągnięciach. Niby nic nowego, czego nie było wcześniej na ekranach telewizorów, a jednak. Każdy kto chociaż przez chwilę pooglądał „Ekipę z Warszawy” potwierdza, że to wyższy poziom wtajemniczenia. Nie chodzi jedynie o seks w miejscu publicznym. Dziś po przerobieniu kolejnych edycji „Big Brotherów” i „Barów” oswoiliśmy się z nagością i prywatnością wystawioną na widok publiczny. Mimo, że polskiego widza niewiele już może zaskoczyć, to Warsaw Shore na tle poprzedników cechuje jednak wyjątkowa intelektualna płycizna i kulturowa zgnilizna.

Dobór bohaterów nie jest przypadkowy. Dla wszystkich uczestników życiową siłą napędową jest dobra impreza definiowana jako osiągnięcie stanu nieważkości, co powoduje, że świetnie wpisują się w oczekiwania producentów. W typologii osobowości społecznych za Florianem Znanieckim „Ekipę z Warszawy” można określić jako ludzi zabawy, albo za Johanem Huizingą jako homo ludens. Ale to mało. Starożytni takich ludzi nazwaliby barbarzyńcami i to oni byliby chyba najbliżej prawdy. Najtrafniej bohaterów show można bowiem scharakteryzować odwołując się do ponadczasowego sporu natura vs kultura. Wszyscy uczestnicy okupują skrzydło tej pierwszej i to z kraja. Reprezentują oni kondycję człowieka, który nie przyswoił elementarnych norm kulturowych, wzorców myślenia oraz zachowania, szczególnie tych mających okiełznać nasze libido i znaleźć dla nich społecznie akceptowaną formę zaspokojenia. Warsaw Shore to krzyżówka skrajnego hedonizmu i nihilizmu. W tym sensie bohaterowie programu są współczesną wersją człowieka pierwotnego. Kulturowe normy regulujące naszą atawistyczną naturę traktują oni po Freudowsku w kontrze do natury. Dlatego uznają je za zbędny balast, który trzeba zrzucić, bo bezzasadnie ich represjonuje i zniewala. Dodajmy, to nie są aktorzy, jak na niektórych forach przekonywało wielu zszokowanych internautów po premierowych odcinkach. Nawet jakby chcieli, nie byliby w stanie tego zagrać. To czysta improwizacja. Ich reakcje są zawsze spontaniczne, emocjonalne i bezpośrednie. Nie ma miejsca na wysublimowane gry i konwenanse. To sprawia, że program znacznie lepiej pasowałby do ramówki Animal Planet niż i tak kulturowo mało wymagającej stacji MTV.

Ludzie pierwotni okupujący ramówkę stacji w niedzielny wieczór odwołują się do niższej części naszej duszy także w innych aspektach. Bohaterami serialu są ludzie reprezentujący typ człowieka niewrażliwego na głębsze doznania moralne, intelektualne, czy estetyczne. Mamy bowiem do czynienia z ludźmi kulturowo ubogimi, także na poziomie kompetencji językowych, intelektualnych, społecznych czy w końcu dotyczących życiowych aspiracji. Redukują oni ludzką egzystencję do zaspokojenia nieskomplikowanych potrzeb biologicznych. Wszyscy uczestnicy podzielają kult ciała, które jest głównym przedmiotem ich codziennej troski i najważniejszym punktem odniesienia wzajemnej oceny. Dlatego głównym zmartwieniem męskiej części jest rodzaj żelu do włosów, a dla żeńskiej części kolor torebki, którą zabiorą na imprezę. Mamy więc do czynienia z najbardziej zwulgaryzowaną wersją próżności.

Nie mogą więc dziwić głosy oburzenia, które wskazują na cywilizacyjny regres jaki przynosi Warsaw Shore. Upublicznienie takich postaw powoduje coraz większe na nie przyzwolenie lub przynajmniej obojętność dzięki stopniowemu tępieniu naszej wrażliwości. Dotyczy to wszystkich, także tych mających najbardziej wyrafinowany smak. Dla mniej świadomych widzów, a biorąc pod uwagę grupę docelową jest ich sporo, serial będzie potwierdzał ich nieśmiałe intuicje o normalności i powszechności prezentowanych zachowań. Wystawienie „Ekipy z Warszawy” na widok publiczny powoduje w konsekwencji upowszechnienie oglądanych tam postaw i wartości. Widząc takie zachowania przyzwyczajamy się do nich i często, nawet nieświadomie, w coraz większym stopniu je tolerujemy, stopniowo obniżając kulturową poprzeczkę. Nie zmienia tego nawet fakt emisji serialu na prywatnym i do tego niszowym kanale.

To co interesujące w dyskusji nad serialem to nie tyle jego popularność, potwierdzona sporą widownią zasiadającą w niedzielny wieczór przez MTV, ale zaskoczenie jego sukcesem. W wielu recenzjach serialu dominuje uczucie przygnębiającego zdumienia skalą jego popularności. To pokazuje niestety jak bardzo oderwani od rzeczywistości są intelektualiści nad Wisłą i to po obu stronach politycznej barykady. Dowodzi to jak mało wiedzą o ludziach, których chcą wychowywać i nad którymi chcą sprawować rząd dusz. Żyjący na co dzień abstrakcyjnymi dla przeciętnego Kowalskiego (a już na pewno jego dzieci) sprawami publicznymi, w tym przede wszystkim politycznymi potyczkami, nakładają na siebie poznawcze ograniczenia, znacząco redukując pole obserwacji. A przecież dla każdego kto nawet z rzadka porusza się po różnych stopniach społecznej drabiny, sukces Warsaw Shore nie zaskakuje. Krytycy rzucili się producentom z MTV do gardeł kiedy wyjaśniali oni, że pokazują jedynie to, co można zobaczyć na przeciętnych studenckich juwenaliach. I mają  rację, bo świat ludzi z Warsaw Shore nie jest ograniczony do kręgów patologicznych, ale coraz bardziej inwazyjnie wkrada się do życia „normalsów”, stając się, jeśli nie normą, to przynajmniej światem coraz bliższym przeciętnemu nastolatkowi.

Skąd zatem ta popularność „Ekipy z Warszawy”? Te seriale osiągają sukces, które pokazują życie, które my widzimy za oknem i jakie sami przeżywamy. Obraz bohaterów, których znamy z sąsiedztwa i z którymi się kulturowo identyfikujemy. Stąd popularność takich seriali jak „Klan”, Miodowe lata”, czy „Świat według Kiepskich”. Każdy z nich był dobrze profilowany do realnie istniejących w Polsce grup kulturowych. Sukces Warsaw Shore wpisuje się w logikę pokazywania „świata przeżywanego”, który jest znany i akceptowany. Oczywiście nie dla wszystkich, a nawet nie dla większości. W tym przypadku jedynie dla społecznego zaplecza Warsaw Shore, ale i tak jest to grono liczne. I to jest najważniejsza obserwacja, jakiej wielu intelektualistów nie dostrzegło. Popularność „Ekipy z Warszawy” zasadza się przede wszystkim na dużej licznie osób identyfikujących się z bohaterami widowiska, który posługują się podobnymi kodami kulturowymi, zinternalizowali te same wartości i normy, a do tego żyją w podobnym społecznym środowisku, dzieląc te same horyzonty, aspiracje i problemy. Na forach często można spotkać pytanie skąd organizatorzy ich wytrzasnęli? Gdzie można ich znaleźć? Fakt, że młodzi ludzie uczestniczący w tej kulturze kiełkowali poza zainteresowaniem mediów i dlatego nie rzucali się w oczy. Ale każdy amator obserwacji uczestniczącej w Polsce wie, że naprawdę nie było to trudne zadanie. Nie trzeba było długo szukać. Tacy ludzie są wśród nas. Nie setki, nie tysiące. Setki tysięcy. Może nie tak ostentacyjnie karykaturalnych, ale na pewno nieodległych kulturowo od „Ekipy z Warszawy”. O tym, że istnieją wiedzieliśmy od dawna, a program jedynie podkreślił skalę zjawiska. Duża popularność to więc efekt pionierskiej premii za pierwszą ofertę dla grupy społecznej, do której wcześniej nie było tak dobrze skrojonego przekazu. Nie było z różnych powodów. Jedni nie widzieli o takim targecie, błądząc za intelektualistami. Inni się wstydzili cokolwiek adresować w ich kierunku, poza współczuciem przemieszanym z pogardą.

Oczywiście wśród regularnie oglądających produkcję MTV wielu twierdzi, że ogląda serial „dla beki”, ale problem polega na tym właśnie, że „bekę” z przygód i rozterek głównych bohaterów odczuwają ludzie kulturowi im bliscy. Zresztą oglądanie „dla beki” jest motywacją niskich lotów i w dodatku społecznie szkodliwą, ponieważ oglądając upokorzenie uczestników Warsaw Shore wielu utwierdza się w przekonaniu o własnej mądrości, kulturowej wrażliwości i kompetencji. Odczuwane przez roześmianych bekowiczów katharsis jest bezzasadne, bo przecież wynika z dramatycznie niskiego punktu odniesienia. 

W tym kontekście zastanawiające jest, że w dobie intensywnych wojen kulturowych w Polsce, o cywilizacji spod znaku Warsaw Shore się zapomina. Nie pisze się książek, nie prowadzi rozmów. Konserwatyści, którzy od zawsze na sztandarach mieli obronę dorobku cywilizacji zachodniej, prowadzą główny ostrzał w kierunku kwestii gender czy środowiska LGBT. To tam widzą głównego wroga i główne zagrożenie. Zapominają oni, że choć popularność tych nurtów kulturowych powoli wzrasta, to wciąż jest ona w Polsce niszowa.Tymczasem to właśnie wytwory kultury masowej typu Warsaw Shore są prawdziwym cywilizacyjnym zagrożeniem, bo mają charakter powszechny. Dlatego konserwatyści powinni jeszcze raz przemyśleć mapę kulturowych zagrożeń i więcej uwagi poświęcać Trybsonowi niż Hartmanowi. Wiem, że nie ma nic przyjemniejszego dla prawicowca w Polsce jak oddać się rytualnej naparzance z „Wyborczą” promującą kulturowe nowinki. Patrzmy jednak w większej mierze na rzeczywiste problemy i ich skalę, a nie na dziwactwa zagubionych elit. Kto nie wierzy w skalę zjawiska niech spyta dorastającą młodzież i porówna ile osób słyszało o Krytyce Politycznej, a ile o Warsaw Shore? Ile osób zna Sierakowskiego, a ile „Śmietanę”? Ta uwaga dotyczy też drugiej strony kulturowej barykady. To nie narodowo – religijny lud z Podkarpacia w gumofilcach jest zagrożeniem dla polskiej inteligencji, wysokiej kultury i dobrego smaku, ale właśnie rozsiani po całej Polsce młodzi barbarzyńcy, którzy wieczorami ekscytują się seksualnymi przygodami bohaterów z MTV. To oni robią namacalne kulturowe spustoszenie, przy których spory genderowe jawią się, póki co, jako kawiarniane potyczki  jajogłowych.

A jednak nie zalecam bana i hejtu. Warsaw Shore trzeba oglądać. Na tyle często, że poznać współczesne kody kulturowe, ale na tyle rzadko, aby nimi nie zabrudzić duszy i umysłu. Trzeba podpatrywać nie dla „beki”, ale poznania coraz mniej niszowych segmentów naszego społeczeństwa. Choćby dla elementarnej z nimi komunikacji. Tak, aby ten, dla wielu obcy świat, nie okazał się, jak w eseju Zagajewskiego, „światem nieprzedstawionym”. Jeśli nie chcemy definitywnie wyrzucić poza nawias społeczny tych ludzi, to nie wolno przed Warsaw Shore zamykać oczu (chyba, że swoim dzieciom), jakkolwiek z dojmującym widowiskiem nie mielibyśmy do czynienia. Efekt wyparcia nie pomoże, a zaszkodzi. Na pocieszenie pozostaje potwierdzić oczywistą prawidłowość –  „Ekipa z Warszawy” to nie jest granica żenady. Ta nie ma dna. Nie zna limitów. Pewnie niedługo już się o tym przekonamy. I wtedy zatęsknimy za Trybsonem, tak jak teraz tęsknimy za bohaterami Big Brothera.