Dudek: Nie bawmy się w historię alternatywną
Norman Davies nazwał stan wojenny „najdoskonalszym zamachem stanu w nowożytnej historii”. Jakie są prawne uwarunkowania jego wprowadzenia? W konstytucji z roku 1952 nie było przecież zapisu wprowadzającego do porządku prawnego takiej instytucji jak stan wojenny.
W konstytucji PRL przewidziano możliwość wprowadzenia stanu wojennego, natomiast zabrakło pojęcia stanu wyjątkowego. To sprawiło, że gen. Jaruzelski wprowadził pierwszy zamiast drugiego. Natomiast stan wojenny był przewidziany jako „bufor bezpieczeństwa” w przypadku agresji na Polskę ze strony ościennego państwa. Mówienie przez Normana Daviesa o zamachu stanu jest moim zdaniem nieporozumieniem. Jeśli sięgniemy do pozycji z dziedziny politologii, to przekonamy się, że zamach stanu jest działaniem wymierzonym w dotychczas istniejące władze. Nieważne, czy demokratyczne, czy niedemokratyczne. 13 grudnia absolutnie nie zaatakowano istniejącej dotąd władzy, tylko rząd PRL, nie radząc sobie z buntem części społeczeństwa, wprowadził stan wojenny, który był de facto stanem wyjątkowym. Mówiąc krótko, dokonano siłowego uderzenia w osoby, które uważano za przeciwników Partii. Przede wszystkim chodziło tu o związek zawodowy „Solidarność”. Działania generała Jaruzelskiego i jego współpracowników nie miały absolutnie nic wspólnego z żadnym zamachem stanu.
À propos Solidarności: jak to wydarzenie na nią wpłynęło? Nie chodzi mi o same internowania czy aresztowania działaczy, ale o wpływ na cały, 10-milionowy ruch. W rozmowach z osobami, które stan wojenny przeżyły, można usłyszeć, że pogłębił on podział społeczny na „my naród” i „oni władza”.
Trzeba przede wszystkim zacząć od tego, że „rewolucja solidarnościowa”, która się rozpoczęła się w sierpniu 1980 r., przeszła do 13 grudnia 1981 przez kilka faz. Od tak zwanego kryzysu bydgoskiego w marcu 1981 roku, który był apogeum solidarnościowej rewolucji, nastroje zaczęły słabnąć. Generał Jaruzelski wyczekiwał na odpowiedni moment; analizował badania opinii publicznej i ostatecznie zdecydował się na uderzenie w grudniu 1981 r., kiedy doszedł do przekonania, że choć Solidarność dalej formalnie ma prawie 10 mln członków, to duża jej część jest już rozczarowana i zmęczona. Jednocześnie ze strony władz przeprowadzono swoistą akcję propagandową, której celem było przekonanie Polaków, że nadchodząca zima grozi katastrofą cywilizacyjną, wynikającą z problemów z dostawami żywności, przerwami w dostawie energii elektrycznej i ciepła do mieszkań. Te apokaliptyczne wizje miały pogłębiać dalsze zniechęcenie i poczuciu rezygnacji.
Oczywiście istniała też inna część Solidarności, coraz bardziej radykalna, która uważała, że władza po prostu gra nieczysto: nie dotrzymuje porozumień i ustaleń. Wśród tej części działaczy „S” pojawiały się pomysły naciskania na władzę, np. poprzez wyprowadzanie organizacji PZPR-owskich zakładów pracy czy żądanie wolnych wyborów do Rad Narodowych. Na to wszystko nałożyło się uderzenie Jaruzelskiego, który nie był w stanie przewidzieć, jaka będzie skala protestów społecznych. Stąd jego niepewność; pytanie Rosjan, czy w wypadku masowego oporu, z którym sam by sobie nie mógł poradzić, może liczyć na ich wsparcie. To, jak się później okazało, nie było potrzebne, bo skala sprzeciwu przeciwko stanowi wojennemu była tak naprawdę nieduża, jeśli zestawić ją z rozmiarami „Solidarności”. Doszło do mniej więcej 200 strajków, czyli jak na ówczesną skalę Polski niewiele. Demonstracje oczywiście też były, ale również na ograniczoną skalę; właściwie tylko w kilku miastach, w tym największe w Gdańsku.
Mówiąc krótko, trzeba sobie zdawać sprawę, że ten podział „my naród-oni władza” był obecny, ale u tej części społeczeństwa, która się mocno zaangażowała w „Solidarność”. To byli głównie mieszkańcy wielkich miast. Na polskiej wsi stan wojenny, pomijając oczywiście działaczy Solidarności rolniczej, był przyjęty może nie z entuzjazmem, ale z pewnym zadowoleniem, bo obawiano się tam właśnie interwencji sowieckiej i związanej z tym potencjalnej wojny domowej. Dziś patrzymy na ten podział „my naród-oni władza” przez pryzmat pewnej „kultury stanu wojennego”: powstawały dramatyczne wiersze, różne piosenki itd. Taki sposób postrzegania stanu wojennego był obecny u części polskiego społeczeństwa, głównie z wielkich miast, ale nie należy utożsamiać go z każdym pojedynczym obywatelem ówczesnej Polski.
Czy w sytuacji stanu wojennego, kiedy mówiło się o możliwości pacyfikacji, o wejściu armii Związku Radzieckiego do Polski, opór społeczeństwa wobec działań WRON mógłby być większy?
Moim zdaniem w swoich kalkulacjach nie możemy pomijać zjawiska „zmęczenia społecznego”. W najbliższym czasie będziemy mogli to obserwować na Ukrainie, gdzie nawet klimat jest przeciwko protestującym. Ilu ludzi i przez ile dni może wiecować w centrum miasta, ile ludzie wytrzymają, nawet gdyby protesty odbywały się latem? Tzw. „Karnawał Solidarności” trwał 16 miesięcy. To jest niewyobrażalnie długo.
Można było ukryć więcej powielaczy, można było ukryć więcej pieniędzy, zrobić na większą skalę to, co zrobili działacze Solidarności z Wrocławia. Tego typu przedsięwzięcia były w zasięgu opozycjonistów. Natomiast nie można było w skali masowej utrzymać takiej mobilizacji ludzi, jaka była możliwa jesienią 1980 i powiedzmy jeszcze wiosną 1981.
Ta mobilizacja miała swoje apogeum w czasie strajku generalnego w marcu 1981, po tzw. kryzysie bydgoskim. Później doszło do tego głównego strajku generalnego, bo kierownictwo Solidarności się cofnęło; to był psychologiczny moment, w którym napięcie zaczęło spadać. Moim zdaniem szans, żeby ten opór był o wiele większy, nie było, o ile Solidarność, na swoje nieszczęście i nieszczęście Polski, nie sięgnęłaby po to, po co sięga wiele ruchów wyzwoleńczych, czyli po terror i narzędzia walki zbrojnej. Takie pomysły na marginesie tego ruchu też się pojawiały. Gdyby zostały wprowadzone w życie, to pewnie stan wojenny przyniósłby bez porównania więcej ofiar. Dziś wiemy, że strategia biernego oporu była słusznym wyborem – kopalnia „Wujek” pokazała, co by się stało w przypadku realizacji siłowego scenariusza ze strony „S”.
Z drugiej strony mówi się przecież, że stan wojenny przetrącił kręgosłup kraju i zabił ducha narodu. Czy nie przyczyniła się do tego owa strategia biernego oporu? Być może gdyby nie jej zastosowanie, to kształt transformacji ustrojowej Polski mógłby wyglądać całkowicie inaczej. Mam na myśli to, że polska transformacja nie przebiegłaby pod znakiem Okrągłego Stołu.
To jest pytanie, które wraca od lat. Nie możemy jednak udzielić jednoznacznej odpowiedzi, że gdyby nie było stanu wojennego, to historia Polski potoczyłaby się inaczej. Stan wojenny sprawił, że zniknęło to, co się nazywa zaufaniem społecznym. Decyzja władz PRL doprowadziła do pogłębienia ogromnego podziału w społeczeństwie, co rzutowało oczywiście na przebieg transformacji ustrojowej w roku 1989 i w latach następnych. To pytanie jest trochę podszyte nadzieją, że gdyby nie stan wojenny, to Polska by sobie poradziła z komunizmem znacznie szybciej, znacznie łatwiej, gospodarka rozkwitła by szybciej. Powiedziałbym, że to przejaw trochę naiwnego myślenia. Na pewno atmosfera społeczna byłaby lepsza, co nie oznacza, że z pola widzenia zniknęłyby problemy, z którymi wtedy się zmagaliśmy, na czele z kwestią państwowej własności większości gospodarki. Dlatego osobiście nie galopowałbym aż tak daleko z stwierdzeniem, że nasza transformacja była jakoś dramatycznie gorsza, bo ona i tak była relatywnie udana, jak się popatrzy na wiele innych krajów, które wychodziły z komunizmu równolegle z nami. Uważam, że myśmy sobie nieźle poradzili; nie ze wszystkim oczywiście, ale z większością wyzwań, które się wtedy pojawiły.
Rozmawiał Michał Kłosowski
Prof. Antoni Dudek
Michał Kłosowski