Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Bartosz Bieliszczuk  11 grudnia 2013

Bieliszczuk: Stalingrad w wersji 3D

Bartosz Bieliszczuk  11 grudnia 2013
przeczytanie zajmie 4 min

„Stalingrad” to najnowszy obraz Fiodora Bondarczuka, reżysera m.in. słynnej „9. Kompanii”. To zarazem pierwszy rosyjski film wykonany w technologii Imax 3D. Państwowa telewizja „Russia Today” donosiła, że jest to właściwy wybór, a Greg Foster, jeden z szefów Imax Filmed Entertainment, nie krył entuzjazmu, mówiąc, że film wygląda „widowiskowo”.

Sama bitwa o Stalingrad to świetny materiał na kino wojenne. Najsłynniejsze chyba filmy  traktujące o tym epizodzie II wojny światowej to niemiecki „Stalingrad” z 1993 roku i „Wróg u bram” sprzed 12 lat. Na wschodzie ten temat został podjęty się po raz ostatni jeszcze za czasów ZSRR (1989 rok). Tym bardziej interesujące jest współczesne rosyjskie spojrzenie.

Film ukazuje losy sześcioosobowego oddziału sowieckich żołnierzy. Mają oni za zadanie utrzymać budynek na skraju Wołgi (kluczowy ze względu na dostawy do miasta). Jak się okazuje, wciąż mieszka w nim młoda Katia. Jej cała rodzina zginęła, jednak ona nie chce opuścić domu. Po drugiej stronie sporu mamy niemieckiego oficera, Petera Kahna, który za wszelką cenę musi zdobyć budynek.

Rosyjska propaganda?

Już na początku uderza brak wprowadzenia w kontekst historyczny. Z drugiej strony może lepiej, że twórcy nie uraczyli nas swoją wersją genezy Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Nie obyło się jednak bez wieńczącego film przesłania, by „pamiętać, komu miliony ludzi zawdzięczają życie i wolność”.

Autorzy skutecznie rozwiązali także problem oddziałów NKWD i egzekwowania rozkazów „ani kroku wstecz”. Kwestie te zostały w filmie zwyczajnie pominięte. Na początku oglądamy szaleńcze natarcie rosyjskiej piechoty prosto pod niemieckie lufy, jednak jest to raczej efekt desperacji, a nie strachu przed kulą w plecy. Jak na moje oczekiwania, film jest momentami wręcz usubtelniony – w ekranizacji pojawiają się może dwie sceny pokazujące brutalność i bezwzględność rosyjskich dowódców wobec własnych żołnierzy.

Zadziwiające wydało mi się praktyczne pominięcie cierpień ludności cywilnej podczas walk o Stalingrad. Wprawdzie w kilku scenach widać wynędzniałych Rosjan ukrywających się w piwnicach czy rosyjskie dzieci „hailujące” ze strachu Niemcom, jednak kwestia ta jest właściwie nieobecna. Reżyser uniknął zatem pokusy, by poprzez zobrazowanie gehenny zwykłych ludzi ukazać brutalność wojny. Jak się wydaje, symbolem losów „zwykłych ludzi” ma być główna bohaterka – Katia.

Słabe, słabe, słabe

Początkowo historia głównej bohaterki wydaje się intrygująca: po przeżytej traumie musi poradzić sobie ze wspomnianym oddziałem, który zaczyna stacjonować w jej domu. Z czasem jest tylko gorzej. Emocje i sytuacje, które stają się udziałem Katii, są albo nieprzekonujące i niezrozumiałe, albo zwyczajnie źle przedstawione – włącznie z wątkiem miłosnym. Nawet scena, gdy chce opowiedzieć o tym, czego doświadczyła podczas wojny, budzi raczej uśmiech niż wywołuje wstrząs. Żołnierze teoretycznie również przeżywają całe spektrum emocji. Aktorzy grają je czasem poprawnie, często gorzej, ot – jak akurat wyjdzie.

Jeśli już mowa o napięciu i emocjach, to zdecydowanie nie wyszło filmowi na dobre przesycenie go „podniosłymi” momentami przy ciągłym akompaniamencie równie patetycznej muzyki. Po pewnym czasie (a film trwa ponad dwie godziny!) prawie każda ze scen osiąga efekt dokładnie przeciwny od zamierzonego. Podobny jest skutek przedstawiania niektórych starć w zwolnionym tempie. 15 lat po „Szeregowcu Ryanie” powinno być oczywiste, że właściwe korzystanie z tego typu metod to też sztuka, a widza nie zachwyci sam tylko „bullet time”. Co do efektów specjalnych, nie za bardzo jest co komentować – bynajmniej nie rzucają one na kolana.

Można by jeszcze na to przymknąć oko, ale na tym wady się nie kończą: cały scenariusz jest po prostu słaby. Widz nie odnosi wrażenia, by wątki fabularne dokądś zmierzały, były uporządkowane etc. Wydaje się, że pod koniec filmu reżyser na siłę musiał zamknąć niektóre z nich, robiąc to momentami dziwacznie.

Powyższa krytyka dotyczy zasadniczej części filmu. Wad tych nie rekompensują ani „sceny batalistyczne”, ani – momentami – niezła gra aktorska. Jeden element filmu jest jednak według mnie ponadprzeciętny: sportretowanie Niemców.

Niemcy jak żywi

Trudno oczekiwać, żeby w rosyjskim filmie o Stalingradzie „tymi złymi” był ktoś inny niż Niemcy. Reżyser nie uległ jednak pokusie raczenia widza kolejnymi scenami bestialstwa i barbarzyństwa naszych zachodnich sąsiadów. Co więcej ich obraz jest znacznie bardziej pogłębiony, choć oddzielną kwestią pozostaje, czy było to zamiarem twórców (biorąc pod uwagę generalnie słaby scenariusz, być może po prostu „tak wyszło”). Jeśli pozostałe sceny pokazujące postawę Niemców byłyby tak samo dobre, jak dwie poniższe, film zdecydowanie zyskałby na podjęciu tego wątku.

Na pierwszy rzut oka monolog, jaki wygłasza oficer Kahn do rosyjskiej kochanki, jest absurdalny. Oto człowiek walczący za III Rzeszę i Führera zarzuca Rosjanom, że „walczą bez honoru”. W pewnym momencie, roztrzęsiony po egzekucjach na cywilach, krzyczy do kochanki, którą przed chwilą zgwałcił (sic!), „widzisz, co ze mną zrobiłaś?”. Scena ta jest tylko z pozoru nielogiczna. Zatroskany o stan swoich podwładnych był przecież sam Henrich Himmler – podkreślając m.in. w rozkazie z grudnia 1941 roku, że powinno się troszczyć o to, by żaden z nich nie uległ „zdziczeniu” bądź „nie doznał uszczerbku na umyśle lub charakterze”. Himmler zastosował w tym przypadku diabelską sztuczkę, przenosząc współczucie z ofiar na katów, którzy też przecież mają rodziny i dzieci, a muszą przechodzić coś tak strasznego. W scenach z udziałem Kahna pobrzmiewają  dalekie echa tej kwestii.

Drugim ciekawym wątkiem jest poruszenie neopogańskich elementów ideologii nazistowskiej. Podczas palenia Żydów żywcem niemiecki oficer wygłasza podwładnemu krótki wykład o dawnych Germanach, którzy składali przed bojem ofiary swoim bogom. Podobnie teraz – mówi – my je składamy. Podczas innej przemowy żołnierze mogą dowiedzieć się, że napis na pasie Wehrmachtu (Gott mit Uns) dotyczy boga-Führera. Kontrastuje z tym fakt, że Rosjanie w filmie często używają sformułowań o religijnych konotacjach w rodzaju „jeśli Bóg pozwoli”.

Ostatnim, tym razem łatwiejszym do przewidzenia, „chwytem” jest ukazanie niemieckiego pułkownika pijącego z kryształowego kieliszka i zachowującego dostojeństwo nawet w centrum stalingradzkiej bitwy. Niby nic zaskakującego, ale cieszy.

Łyżka miodu i podsumowanie

Oprócz wspomnianego „wątku niemieckiego” film ma kilka atutów, które jednak kompletnie giną w morzu wad i nie zmieniają generalnego wrażenia. Swoje role dobrze zagrali niemieccy aktorzy: Thomas Kretschmann w roli Kahna czy Heiner Lauterbach jako Hans. Poprawnie wypada Janina Studilina w roli rosyjskiej kochanki Kahna. W jednej ze scen reżyser podkreślił tragizm tej postaci, każąc jej wypowiedzieć słowa „swoi uważają mnie za zdrajczynię, wy za podczłowieka”. Rzeczywiście: bohaterkę poznajemy, gdy przyjmuje od kochanka jedzenie (jak się można domyślić – nie za darmo).

Tych kilka pozytywnych elementów niewiele zmienia w generalnej ocenie filmu. „Stalingrad” to przy dużej dawce dobrej woli film zaledwie przeciętny. Nie sądzę, żeby „pierwszy rosyjski film w technologii Imax” zebrał pozytywne recenzje gdziekolwiek na zachód od Buga, a Rosjanie muszą się jeszcze wiele nauczyć od niemieckich przyjaciół w kwestii portretowania historii.