Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Kamil Suskiewicz  28 listopada 2013

K.Suskiewicz: O święcie polskiej nauki raz jeszcze

Kamil Suskiewicz  28 listopada 2013
przeczytanie zajmie 5 min

Mój drogi brat napisał niedawno artykuł o zjeździe polskich naukowców w Cambridge. Wydaje się, że wielu czytelnikom przypadł do gustu obraz tego spotkania wyłaniający się z jedynego – jak powiedziała moja narzeczona – prawdziwie optymistycznego tekstu Marcina. Któż bowiem oprze się czarowi wytwornych smokingów, wznoszonych szampanem toastów i średniowiecznych sal z portretami lordów na ścianach? Zwłaszcza, gdy nad tymi salami unosi się duch młodości, entuzjazmu i geniuszu. Ja chciałbym jednak – nie umniejszając w niczym wspomnianemu środowisku i trzymając za nie kciuki – poświęcić nieco miejsca innemu wydarzeniu, konferencji w Wilnie, które należy do krańcowo odmiennego nurtu polskiej nauki. Z pewnością nie tak pełnego blasku i rozmachu, z pewnością nie tak efektownego, ale – jak sądzę – równie ważnego i potrzebnego.

Już miejsca obu tych spotkań są w jakiś sposób symboliczne. Z jednej strony Cambridge – należące do najważniejszych miast uniwersyteckiego świata, kuźnia brytyjskich elit, od lat przyjmujące coraz więcej polskich studentów – miasto przez Polaków zdobywane. Z drugiej Wilno – kiedyś, obok Lwowa, stolica polskich Kresów, dziś pełne obco brzmiącego języka, zazwyczaj niechętnych nam Litwinów i topniejących z roku na rok przyczółków polskości – miasto utracone. Zamiast najlepszego college’u Cambridge, nisko sklepione sale (jak mawiał Czesław Miłosz) Uniwersytetu Wileńskiego i dwa skromne pokoiki działającego przy tym uniwersytecie Centrum Polonistycznego, w których częstowano nas herbatą. Centrum było organizatorem konferencji, jego dwudziestoletnie istnienie zaś pretekstem do tego spotkania. Istnienie naznaczone niezliczonymi trudnościami, istnienie wbrew rozsądkowi, w nieprzychylnym otoczeniu, przy ciągłym braku środków materialnych – świadectwo heroicznego trwania.

Na ulice Wilna pada delikatny listopadowy deszcz. Jest prawie pusto, bo konferencja dawnym zwyczajem zaczyna się już o ósmej. Mijam gmach, w którym studiował Mickiewicz, dalej dom Zawadzkiego, jego pierwszego wydawcy, i przez bramę wchodzę na dziedziniec uniwersytetu. Z trzech portierów tylko jeden potrafi nam wytłumaczyć drogę łamaną polszczyzną. Studentki przyjmujące uczestników konferencji mówią za to pięknie, z tym wschodnim zaśpiewem, w Polsce już chyba niespotykanym. W gronie gospodarzy i tych, którzy przyjechali, czuję się wyjątkowo dobrze, choć prawie nikogo tu nie znam. Może to kresowa polszczyzna i te ciasne sale sprzyjają niezwykłej życzliwości. Następuje wymiana uśmiechów i pozdrowień. Przybyli naukowcy to przede wszystkim poloniści z różnych polskich uniwersytetów – z Krakowa, Poznania, Białegostoku, Warszawy. Wielu z nich wykładało w ostatnim dwudziestoleciu w Wilnie, każdego coś z tym miastem i uniwersytetem łączy.

Spotkanie w Cambridge było skierowane ku przyszłości: na możliwości, szanse, rozwój. Także poprzez wiek uczestników, dla których droga kariery dopiero się otwiera. Konferencja wileńska zaczęła się tymczasem od wystąpienia profesor Aliny Kowalczykowej, która przywołała historię swojej nielegalnej wycieczki do tego miasta w 1967 roku, w towarzystwie kilkudziesięciu młodych naukowców, z których prawie każdy to dziś legenda znana z podręczników literatury. Kazimierz Wyka, Maria Janion, Michał Głowiński, Ryszard Przybylski, Jan Błoński. Tego ostatniego odbierał wtedy z dworca jakiś młody Litwin – jak się okazało, Tomas Venclova, dziś chyba najbardziej znany litewski poeta. To osobiste wspomnienie pani profesor nie było przecież końcem powrotów. Bo też czy wszystkie rozważania o literaturze, języku, kulturze nie są wędrówką po czasach minionych?  

W dalszych wykładach powracano więc do Wilna międzywojennego (profesor Bujnicki i profesor Zieniewicz), do działalności powstańczej na Litwie 1863 roku (profesor Cywiński), do dawnej tutejszej polszczyzny (pani profesor Janus), której pozostałości (ale jakże piękne) można jeszcze gdzieniegdzie usłyszeć. W końcu występowali także Litwini, którzy nauczyli się polskiego dopiero na studiach. Dzisiaj są profesorami lituanistyki, historii Litwy, etnografii. Mówili z wielką prostotą, z ogromnym przejęciem i szacunkiem o polskim dziedzictwie, któremu tak dużo zawdzięczają. Zwracali uwagę na stereotypy, które niestety dominują w naszym, Litwinów i Polaków, postrzeganiu siebie nawzajem i od lat uniemożliwiają pojednanie. Sami owi profesorowie są jednak żywym dowodem na to, że takie pojednanie jest przecież możliwe na płaszczyźnie kultury.

Gdy po południu wywiązała się dyskusja o biografiach romantyków, czuło się w powietrzu przekonanie, że rozmawiamy o sprawach fundamentalnych, pomieszane z jakąś słodko-gorzką satysfakcją arystokratów, którzy wiedzą, że ich zachwyty tak niewiele znaczą dla szerokich odbiorców. Że tak odklejają się od tej spauperyzowanej rzeczywistości, którą oglądamy w telewizorach. Uwznioślenie przeplatane niemocą. Przypomniały mi się rzesze studentów polonistyki, którym bezmyślnie powtarzano, żeby studia wybierać pod przyszłą pracę i że wiedza o literaturze tej pracy nigdy nie da, a którzy mimo to – z całym brzemieniem przyszłej nieuchronnej klęski zawodowej – chodzili na zajęcia z poetyki i literatury staropolskiej. Przypomniały mi się zasady oceniania artykułów naukowych, według których publikacja z zakresu polonistyki w języku angielskim jest wyżej punktowana niż ta po polsku. Później, gdy czytałem artykuł Marcina, nie chciało mnie opuścić pytanie – czy zajęcie się literaturą lub językiem musi oznaczać rezygnację z efektownej kariery i stroju londyńskiego bankiera?

Takich strojów na wileńskiej konferencji faktycznie nie ma, lecz i tu nie brakło swoistej skromnej elegancji. Drugi dzień rozpoczyna niezwykłe wystąpienie profesora Okulicza-Kozaryna z Poznania. W marynarce z kamizelką, w aksamitnym fularze pod szyją, profesor przypomina trochę międzywojennego inteligenta, trochę zaś romantycznego poetę. Mówi pięknie, powoli, lecz bez wahania, głosem natchnionym i załamującym się zarazem. Zdaje się, że nie można by inaczej, gdy podejmuje się taki temat – wystąpienie profesora nosi bowiem tytuł Syrokomla i rzewność. Jest to przede wszystkim wykład o rzewności właśnie – kategorii z pogranicza moralności i estetyki – wyjątkowo bliskiej Syrokomli, bliskiej romantykom, bliskiej Polakom w ogóle. Ale czy tym dzisiejszym także? Jak ocenić wartość takiej kategorii w świecie techniczno-pekuniarnym, gdzie liczy się tylko twarda nauka i dobre zarobki? Litwa XIX-wieczna, o której i dzięki której pisał Syrokomla, była biedna jak kościelna mysz – chyba nie miałaby dzisiaj wielu zwolenników wśród tych, którym ekonomia i finanse określają egzystencję. Ale była za to zdolna do rzewności…

Nauki ścisłe lubią pokazywać swoją przydatność. Gdy mowa jest o badaniach z dziedziny chemii i fizyki, podkreśla się zawsze wielkie możliwości praktyczne nowych odkryć. Snuje się plany o robotach, które wyręczą człowieka, marzy o nowych lekach na każdą chorobę, nawet jeśli te przyszłe aplikacje są tak prawdopodobne. jak wygrana na loterii czy, w najlepszym razie, należą do bardzo odległej przyszłości. Jest to zrozumiałe, bo człowiekowi dzisiejszemu, człowiekowi „odczarowanemu” można uzmysłowić w ten sposób wartość nauk technicznych. Mają one przełożenie na gospodarkę lub zdrowie (a cóż więcej ma znaczenie we współczesnym świecie?), więc są oczywiście potrzebne. Jeśli tak samo spojrzeć na literaturę czy sztukę, okażą się one kompletnie nieprzydatne. Nie dadzą dobrej pracy, nie wyleczą chorego, nie ułatwią życia w sensie materialnym. Może jednak dają coś, czego utrata pracy, choroba lub niewygoda nie potrafią odebrać? Coś, co jednocześnie tak bardzo nie mieści się w popularnych dzisiaj kategoriach.

Myślę, że takie podwójne spojrzenie – oczami ludzkiego ducha i oczami współczesności – na swoją naukową i społeczną rolę jest nieodłączną świadomością dzisiejszych humanistów. To ta świadomość określa w znacznym stopniu atmosferę takich spotkań, jak konferencja w Wilnie. Nie ma tam przeto miejsca na wielki entuzjazm i szeroko zakrojone plany. Nie ma świętowania spektakularnych sukcesów. Ale jest dobroć, bliskość, życzliwość i jakiś trudny optymizm nieprzerwanego trwania. I jest to także święto polskiej nauki.