Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marek Steinhoff-Traczewski  26 listopada 2013

Steinhoff-Traczewski: „Kod da Vinci”- podejście czwarte

Marek Steinhoff-Traczewski  26 listopada 2013
przeczytanie zajmie 3 min

Jestem dwa dni po lekturze „Inferna”, nowej książki Dana Browna. Sięgając po nią, wiedziałem, że nie jest to ani wielkie dzieło literackie, ani powieść zmuszająca do refleksji. Mimo tego dobrze wspominam wcześniejsze książki o przygodach Roberta Langdona. Były to przyjemne, lekkie i trzymające w napięciu utwory „do kominka” bądź, jak kto woli, „do pociągu”. Jednak gdy przewróciłem ostatnią stronę, miałem inne odczucia niż po poprzednich powieściach Browna. Ta książka jest pewnego rodzaju uwypukleniem trendów, jakie królują od kilku lat w światowej, popowej kinematografii i literaturze. Natomiast z całą pewnością jest wśród tego mainstreamu warta uwagi.

Krytyka kolejnych utworów Dana Browna, poczynając od „Kodu Leonarda da Vinci” jest taka sama i szczerze mówiąc śmieszy mnie, że niektórzy, pisząc recenzje, wciąż podnoszą te same, tak bardzo już wyświechtane argumenty. A to, że zakłamuje historię, a to, że antyklerykalny, a to, że oczywiście płytki i mało „ambitny”. O ile ostatni argument nigdy nie był dla mnie zrozumiały, o tyle z pozostałymi mogę się zgodzić.Co prawda według mnie teza o antyklerykalności książek Browna jest trochę wyolbrzymiona, ale ostateczną diagnozę pozostawiam już każdemu czytelnikowi z osobna. Wszystkie wcześniejsze powieści poświęcone walce Langdona ze złem były zbudowane według podobnego schematu. Najpierw główny bohater był przypadkowo wciągany w dany problem, następnie odwiedzał dziesiątki lokacji, rozwiązując historyczne zagadki ukazujące coraz to nowe wątki sprawy. Potem (około stu stron przed końcem) działo się coś, co powodowało zwrot akcji o 180 stopni, aby w epickiej scenie będącej kulminacją całego utworu wszystko się wyjaśniło i zakończyło happy endem.

W „Infernie” jest inaczej. Od samego początku akcja toczy się w zawrotnym tempie. Pościgi samochodowe, komandosi, próby zabójstwa, strzelaniny – to wszystko spotka nas już na pierwszych stronach powieści. Potem akcja zwalnia i mamy do czynienia z typowymi u Browna zagadkami z zakresu historii sztuki. Stopniowo napięcie wzrasta, by niespodziewanie zniknąć zupełnie. Przez chwilę czytelnik ma wrażenie, że czegoś nie zrozumiał i wraca kilka rozdziałów (mają po 2-6 stron, co znacznie dodaje powieści dynamiki), ale skonsternowany uświadamia sobie, że jednak się nie pomylił. Ja poczułem się przez autora oszukany. Najpierw tworzy złudne wrażenie podobieństwa do wcześniejszych książek, a kiedy czytelnik zaciera ręce w oczekiwaniu tego nagłego i zaskakującego zwrotu, otrzymuje absurdalne quasi-zakończenie książki. Następnie autor na siłę dopisuje kilkanaście rozdziałów, które są po prostu nudne. Właściwe zakończenie i epilog są zupełnie wyrwane z dynamiki i stylu Dana Browna. Po przeczytaniu całości czułem się po prostu zdenerwowany tak prostym i absurdalnym finałem, jaki autor zaserwował czytelnikom.

Zastanawiałem się, jak to możliwe, że za oceanem oraz w Europie Zachodniej „Inferno” odniosło tak wielki sukces. Przypuszczam, że po części zawdzięcza to rewelacyjnej reklamie i dystrybucji (nawet u nas książka była obecna nie tylko w księgarniach i Internecie, ale również w każdym markecie, a nawet w osiedlowych spożywczakach). Jest też jeszcze jeden, znacznie ważniejszy powód. Ludzie lubią te piosenki, które znają, przypominając słowa inżyniera Mamonia z „Rejsu”. Dlatego kolejne przygody Langdona są do siebie tak podobne. Każdy, kto spodziewał się w końcu czegoś odmiennego, z pewnością się zawiódł. Brown świadomie pisze bardzo podobne powieści. Równie dobrze „Inferno” mogłoby nosić tytuł „Kod Leonarda da Vinci IV”. Cykl staje się książkowym serialem, podobnym do takich klasyków jak Pan Samochodzik. Jednak autor stara się to ukryć. Jest wiele fragmentów, które niby mają pokazywać, że Langdon jest już inny, bardziej empatyczny i zastanawiający się nad problemami w skali globalnej. Mamy również przesunięty „wykres napięcia i dynamiki akcji”, o którym pisałem wyżej. Ponadto główny wątek nie jest związany z jakąś teorią spiskową, a kontrowersyjnym poglądem naukowym zwanym transhumanizmem. Miało to odróżniać tę książkę od trzech poprzednich. Jednak zamierzonego efektu nie udało się osiągnąć. W rezultacie otrzymujemy powieść z tymi samymi mankamentami , a jednocześnie mniej porywającą. Przez to charakterystyczne niedociągnięcia warsztatu, obecne w książkach Browna (i w każdej recenzji pieczołowicie podkreślane), stają się bardziej wyraźne i denerwujące.

„Inferno” idealnie pasuje do reguły „jak coś sprzedałeś, to zmień opakowanie i sprzedaj jeszcze raz”. Jednak to ma być książka lekka i atrakcyjna dla jak najszerszej grupy czytelników. I wśród tak określonej puli ma pewną wartość. Każdy, kto czyta „Inferno” bądź jego poprzedniczki, w trakcie lektury wielokrotnie zatrzyma się i zajrzy do Internetu, czytając o miejscach i dziełach sztuki eksplorowanych przez Roberta Langdona. Jest to pewien walor edukacyjny. W szczególności na tle dzisiejszej literatury popularnej zdominowanej przez Stephena Kinga czy kolejne części „50 twarzy Greya”.