Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Wójcik  17 listopada 2013

Wójcik: Hip hop, Donatan i Polska

Piotr Wójcik  17 listopada 2013
przeczytanie zajmie 6 min

Nasz rodzimy hip hop to jeden z przykładów niewykorzystanego polskiego potencjału. Pomimo znakomitych początków obecny stan polskiej sceny pozostawia spory niedosyt. Produkcje naprawdę dobre przeplatają się z tymi mniej udanymi, a całość co jakiś czas okraszana jest efektowną kompromitacją w rodzaju Tedego czy obecnie Donatana. Szkoda tym większa, że hip hop, jak mało co, nadaje się idealnie do komentowania polskiej rzeczywistości.

Łezka się w oku kręci, gdy wspomina się czasy niewinności polskiego hip hopu. Czasy, gdy każdy raper zarzekał się, że nigdy nie wyjdzie z podziemia, a szeregi MC przekrzykiwały się, by obwieścić światu jak bardzo brzydzą się komercją. Wtedy nawet Tede był undergroundowym artystą, nagrywającym takie perełki jak pamiętny kawałek „Mam moc” z kultowej składanki „Znasz zasady”. Abradab, Joka i Magik na płycie „W 63 minuty dookoła świata” udowadniali, że uliczna liryka nie jest wcale gorsza od tej zamieszczonej w tomikach poezji, a kasety z pierwszym albumem Zip Składu były bezlitośnie eksploatowane w starych magnetofonach, w które wyposażone były liczne piwniczne squaty osiedlowych ekip.  Gromady małolatów biegały w wytartych i za dużych jeansach, ze sprayami w dłoniach, malując swoje pierwsze krzywe tagi i tworząc mozaiki przeróżnych składów i crew, w których gubili się nawet ich członkowie. Wtedy klatka była najlepszym miejscem na imprezę, zimne schody najlepszym fotelem, a przejażdżka  Golfem jedynką w siedem osób, z twarzą wgniecioną w szybę przeżyciem wręcz metafizycznym. To z tamtych czasów pochodzą niezapomniane utwory  jak „Mam tak samo jak ty” Wzgórza Ya-Pa 3 & 3H i „Szare dni” Warszafskiego Deszczu, czy legendarne płyty DJa 600 V „Produkcja hip hop” oraz „Szejsetkilovolt”.  Dla tysięcy dzieciaków zafascynowanych hip hopem,  ich idole byli dokładnie tacy sami jak oni – mający wieczne problemy z gotówką, żyjący w takich samych szarych blokowiskach i zmagający się z tą samą trudną rzeczywistością lat 90. Nic dziwnego, że kultura rodem z afroamerykańskich gett  tak szybko przeniknęła do  środowiska polskiej młodzieży – miała ku temu idealny grunt.

Z biegiem lat skończył się etap dzieciństwa polskiego hip hopu- jego twórcy stawali się profesjonalnymi muzykami, potrafiącymi zadbać zarówno o swój portfel, jak i image. Jednak wciąż znakomita część z nich trzymała fason, a pojawiające produkcje pomagały dojrzewającym fanom zmagać się z nowymi problemami, które czekały na nich wraz z wchodzeniem w pełnoletniość (bo trudno to nazwać jeszcze dorosłością). Klasą sama w sobie było jedno z największych osiągnięć polskiej muzyki  popularnej, czyli „Kinematografia” Paktofoniki.  Pierwszy album WWO, drugi Zipery, trzecia płyta Kalibra 44 oraz kultowa w niektórych kręgach produkcja Pijanych Powietrzem „Zawieszeni w czasie i przestrzeni” również prezentowały wysoki poziom i nie odbiegały od wartości oraz zasad konstytuujących kulturę hip hopową w jej pierwotnej formie. Lata jednak mijały, polska scena okrzepła, zapełnili ją artyści różnej klasy, a wielu dawnych wojowników osiedlowych ruchów oporu wobec rzeczywistości stało się klasycznymi przykładami konformizmu. Najbardziej spektakularnym upadkiem był oczywiście wspominany już Tede, który z błyskotliwego MC stał się spasionym i spoconym troglodytą, oblizującym się lubieżnie na widok każdej kobiety, jednak mniej lub bardziej podobne przykłady można jeszcze mnożyć.

Z perspektywy czasu trzeba chyba stwierdzić, że rozwój polskiej sceny hip hopowej pozostawia niedosyt – genialne początki nie przełożyły się na stworzenie zdecydowanie najlepszej sceny w Europie, choć były ku temu szanse. O ile muzycznie nasi rodzimi producenci mogą z dumą patrzeć w oczy każdemu didżejowi na świecie (na przykład twórcy z labelu U Know Me Records), o tyle tekstowo polscy MC zatrzymali się w rozwoju na etapie ulicznego przekazu lub mocno hedonistycznych, imprezowych tekstów. Oczywiście zdarzają się chwalebne przykłady raperów potrafiących w błyskotliwy sposób puentować naszą polską współczesną codzienność (tutaj kłaniają się L.U.C. czy choćby Roszja, twórca epki „Przez ścianę”, która jako chyba jedyna w Polsce może budzić skojarzenia z legendarnym projektem „Madvillainy” Madliba i MF Dooma), jednak nie są to przypadki częste. Polska wciąż czeka na swojego Sage’a Francisa.

Specyfiką polskiej sceny hip hopowej jest to, że duża część naszych raperów w zasadzie od zawsze przejawiała inklinacje patriotyczne. Często z dumą podkreślali swoją polskość, choć też nie zapominali napomknąć jak bardzo nasz kraj dał im w kość (szczególnie w pierwszych etapach kształtowania się sceny). Taka tendencja to oczywiście rzadkość, gdyż w innych krajach, w których kultura hip hopowa jest tak popularna jak w Polsce, tworzą ją najczęściej imigranci, których identyfikacja z daną tradycją kulturową z wiadomych względów jest nikła. W ostatnim czasie polska historia jest w środowiskach kulturalnych coraz bardziej na topie, pojawia się wiele projektów odwołujących się do narodowej tożsamości potencjalnych odbiorców. Wystarczy wspomnieć tylko dwa albumy Darka Malejonka „Morowe Panny” i „Panny Wyklęte”, czy bijący rekordy popularności serial „Czas honoru”. Analizując kulturę hip hopową oczywiście musi się rzucić w oczy album Tadka „Niewygodna prawda” komentujący XX-wieczną historię Polski, jednak jest to produkcja niestety rozczarowująca. W warstwie muzycznej żaden podkład nie zapada w pamięci na dłużej, a mocno patetyczne teksty, choć napisane sprawnie, po jakimś czasie zaczynają drażnić uderzaniem w zbyt wysokie tony. Na drugim biegunie tego co zrobił Tadeusz Polkowski znajduje się projekt Donatana „Równonoc” oraz jego nowy singiel „My Słowianie”.

Wiele już było projektów kulturalnych, które, pod pozorem ironii i satyry na zepsucie i hedonizm, ukrywają ziejącą z nich pustkę i zamiłowanie do rzekomo ośmieszanych zjawisk. Niedawno w kinach widzowie mogli podziwiać jeden z przykładów takiej artystycznej kompromitacji o nazwie „Spring Breakers”. Podobną kompromitacją niewątpliwie jest również „Równonoc” Donatana. Krakowski producent postanowił potraktować odwołania do słowiańskiej tradycji ludowej w sposób czysto instrumentalny, dokonując za jej pomocą jawnego skoku na kasę. Ordynarnie komercyjny projekt, oparty na najprostszych muzycznych schematach, dosyć sprawnie wzbogacony sięganiem po motywy ludowe, został okraszony tekstami najniższych lotów, w których opowieści o marzeniach pełnych „zaliczania tajskich cipek” przeplatają się z obwieszczaniem wszem i wobec tego, jak bardzo nam Słowianom nie chce się „robić”, przechwalaniem jak dobrze kradniemy samochody oraz jak bardzo w poważaniu mamy ZUS i podatki (dokładnie to w przyrodzeniu, które oczywiście przyrodzeniem nie zostało bynajmniej nazwane). Klipy do tych pseudomuzycznych tworów to koszmar senny, który Donatan wyśnił chyba po imprezie, na której uraczył się sporą ilością extasy. Kicz goni kicz, tandeta walczy z tandetą, tak więc tandeta wygrywa, a kicz na mecie jest pierwszy. Liczba odsłon rośnie w oczach, podobnie jak sumy na koncie Donatana, i tylko niesmak pozostaje po tym, jak bezczelnie potraktowana została nasza tradycja ludowa. I niech nikt nie da się zwieść rzekomej ironiczności, która, jakby ktoś przypadkiem nie zauważył, specjalnie jest podkreślana przed najnowszym jego klipem, który głupotą bije na głowę wszystkie poprzednie. Ostateczną porażką ironii jest sytuacja, gdy musi być ona dosłownie wskazywana, i wideo do „My Słowianie” taką ostateczną porażkę zalicza. A prawdą jest, że żadnej ironii w tym nie ma, uśmiech ani na chwilę na twarzy nie gości, a jedynie grymas obrzydzenia na widok bazowania na najniższych możliwych instynktach nie tylko rytmicznych, ale też fizjologicznych.

Wiele mieliśmy już prób podobnie prymitywnego zdobycia pieniędzy, ale to pierwsza, która wprost odwołuje się do pierwotnych źródeł naszej tożsamości. Jak widać tak też można. A przecież wcale nie jest to konieczne. Jak w piękny sposób można odwołać się do naszej tradycji ludowej pokazał choćby znakomity projekt R.U.T.A. i wydane przez niego całkiem niedawno dwa albumy. Takie muzyczne perły jak „Lament chłopski” czy „Pieśń robotników leśnych Warmii” w modelowy sposób łączą współczesna rytmikę, ludową melodykę i słowa, z jak najbardziej współczesnym przekazem. To, że można w wartościowy sposób ujarzmiać pamięć o naszej przeszłości hip hopem, udowodniły znakomite panie z wspominanych już projektów „Morowe Panny” i „Panny Wyklęte” – wersy rymowane przez Lilu, Monę czy dziewczyny z zespołu Paresłów to przykłady znakomitej współczesnej liryki w duchu patriotycznym. Tak więc można, trzeba tylko chcieć pójść drogą, w której wielki sukces kasowy może nie być dany, za to artystyczny jak najbardziej.         

Po latach serwowanej Polakom pedagogiki wstydu, okraszanej zwrotami „polskość to nienormalność” czy „musimy wyrzec się polskości”, bardzo łatwo się zachwycić wszystkim, co nawiązuje do naszej tradycji i wskazuje na wielką wartość rodzimej kulturowej specyfiki. W takiej sytuacji musieli pojawić się artyści, którzy posługując się tym schematem myślowym, starają sie wpuścić w pułapkę jak najwięcej odbiorców i wykorzystać ich kieszenie do osiągnięcia komercyjnego sukcesu. Niewątpliwie takim przypadkiem jest Donatan. Nie dajmy się jednak zwieść jemu oraz podobnym mu hochsztaplerom. Miłości do naszej tradycji nie ma tam za grosz, jest tylko wielka miłość do pieniędzy.