Rysiewicz: „Faszyści” przyszłością Polski?
11 listopada premier i prezydent abdykują, a Warszawę przejmą prawicowe bojówki i skrajna prawica, lamentował przed paroma dniami na Facebooku sekretarz generalny SLD Krzysztof Gawkowski.
Gawkowski – z wykształcenia politolog – tym razem nie kompromitował się tyleż powszechną, co absurdalną diagnozą, że dzisiaj w Polsce „faszyzm podnosi łeb”. Użył zapewne bardziej adekwatnego, choć i tak nieoddającego do końca istoty opisywanego zjawiska, określenia „skrajna prawica”. Rzecz w tym, że statystycznemu odbiorcy takiego przekazu przed oczyma stają uwiecznione na słynnych zdjęciach sceny z odbywających się w latach 30. Parteitagów, ewentualnie Czarne Koszule dziarsko maszerujące na Rzym w 1922 roku. Koło się zatem zamyka.
Swoboda i dowolność, z jaką stosuje się dziś określenie „faszyzm”, musi budzić zdumienie każdego zdroworozsądkowo myślącego człowieka. Jeżeli jednak spojrzymy na ten fenomen głębiej, wyzwalając się z bieżących podziałów politycznych, które generują pokusę pojęciowego „pałkarstwa” (komuch/lewak – faszysta/naziol), dotrzemy do problemu, z jakim zmagają się konserwatyści przynajmniej od czasu publikacji głośnej książki Karla Poppera pt. „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie”. Streszczając myśl przewodnią jej autora: każdy, kto przedkłada interes całości ponad częścią, a ściślej rzecz biorąc interes wspólnoty narodowej bądź państwowej ponad wolność jednostki, jest totalitarystą. Czyli – w lewicowo-liberalnej nowomowie – faszystą właśnie.
Sądzić by można, że ponieważ w Europie wygasły już wielkie narracje – narodowa i państwowa – sprawa jest całkowicie przegrana. Ten, kogo mierzi radykalny indywidualizm aspirujący do miana nowej religii, czy chociażby ten, kto wierzy w sens bezwzględnego poświęcenia i ofiary na rzecz wspólnoty wyższego niż rodzina rzędu, powinien porzucić nadzieje na zmianę paradygmatu politycznego i udać się na emigrację wewnętrzną. Jednak nie w Polsce. Tutaj bowiem cały czas zwycięża wyłącznie imitacja Zachodu, jarmarczny okcydentalizm, którego podstawą jest olbrzymi kompleks i wynikająca zeń pogarda dla własnej tożsamości i wspólnoty. Niezależnie od tego, co odnajdziemy w opiniotwórczych stacjach telewizyjnych, gazetach i portalach, musimy pamiętać, że „życie jest gdzie indziej”.
Dlatego w interesie każdego konserwatysty, który swoją postawę kojarzy przede wszystkim ze stanowiskiem holistycznym – prymatem tego, co wspólnotowe, ponad tym, co jednostkowe i partykularne – powinna być rozumna walka z tymi, którzy postawę taką sprowadzić pragną do „faszyzmu” czy też do innych budzących ponure skojarzenia „-izmów”. Dziś zmagają się z tym sympatycy Ruchu Narodowego, jednak niezależnie od politycznych preferencji problem ten dotyka wszystkich konserwatystów. Wystarczy przypomnieć opublikowany kilka lat temu na łamach „Gazety Wyborczej” tekst pewnego krakowskiego filozofa opatrzony dość szokującym tytułem: „Patriotyzm jest jak rasizm”. Zacząć trzeba od przywrócenia nadużywanym w celach politycznych pojęciom ich pierwotnego sensu.
Faszyzm, czyli co właściwie? W przestrzeni publicznej kształtowanej przez niedouczonych dziennikarzy z pojęciem tym kojarzy się wszelkie formy prawicowej (sic!) ekstremy. Pośród historyków idei panuje jednak ostry spór na temat tego, czy rzeczywiście uprawnione jest obejmowanie tym pojęciem zarówno włoskiego faszyzmu, jak i narodowego socjalizmu. O salazaryzmie czy frankizmie nawet nie wspominając. Tu bowiem na czoło wysuwają się idee nacjonalno-katolickie (doktryna nacional catolicismo), niemające z faszyzmem w wydaniu włoskim czy, przyjmijmy, niemieckim nic wspólnego. Gdyby bowiem pokusić się o analogię poprzez odwołanie się do niebywale pojemnej kategorii nacjonalizmu, równie dobrze można by – za ironizującym profesorem Wolniewiczem – zaryzykować stwierdzenie, że hokej ma coś wspólnego z lodówką, bo przecież jedno i drugie ma do czynienia z lodem.
Pozostańmy zatem przy ideologiach Duce i Hitlera. Pierwsza dostarczyła chwytnej nazwy, druga natomiast w sposób trwały wyposażyła nas w przerażające skojarzenia, gdy tylko ktoś wypowiada słowo rozpoczynające się na literę F. Dla przeciętnego studenta politologii musi być jednak jasne, że i tu mamy do czynienia z dwoma diametralnie różnymi doktrynami politycznymi, ruchami społecznymi, a nawet praktykami rządzenia. Nie sposób w krótkim tekście wyczerpująco ukazać wszystkie różnice, ale warto ograniczyć się do najważniejszych.
Tam, gdzie faszyzm dziarsko pokrzykuje: „państwo”, nazizm histerycznie wrzeszczy: „rasa”. To chyba najistotniejsza różnica, o której często się zapomina. Faszyzm był postheglowską, modernistyczną ideologią, której naczelnymi komponentami był syndykalizm i nacjonalizm (naród jako wspólnota losu i tradycji; rasa to w 95% kwestia uczucia, a nie rzeczywistość, miał rzec Mussolini), zwieńczeniem całości zaś stał się bezgraniczny kult państwa (statolatria). Państwo, rozumiane na płaszczyźnie doktryny jako rzeczywistość etyczna, miało tworzyć (sic!) i organizować naród. Było o tyle antyindywidualistyczne, o ile jednostka nie potrafiła wygenerować w sobie specyficznej relacji duchowej względem niego. Państwo faszystowskie, co gorąco podkreślali jego teoretycy, było antydemokratyczne jedynie w rozumieniu demokracji parlamentarnej, a więc „numerycznej”, opartej na woli większości. Było natomiast – trzeba przyznać, że brzmi to dziś dosyć groteskowo – prawdziwie demokratyczne w tym sensie, iż pragnęło objąć cały lud i nawiązać z nim szczególną więź. W rozumieniu instytucjonalnym faszyzm był reżimem autorytarnym o naturze tzw. cezaryzmu demokratycznego: rządził wódz oraz swoista elita dyktatorialna poszukujące legitymacji demokratycznej, przy jednoczesnym utrzymaniu zmarginalizowanych instytucji parlamentarnych.
Narodowy socjalizm to przede wszystkim rasizm, skrajny, biologiczny nacjonalizm postulujący fizyczną eksterminację grup obcych rasowo, z Żydami na czele. Podstawą nie jest tu, jak w faszyzmie, idealistycznie pojmowane państwo, ale wspólnota krwi, której rozumienie wyrosło w III Rzeszy na gruncie volkizmu, specyficznej, neoromantycznej i neopogańskiej ideologii kojarzonej z hasłem „Blut und Boden” (krew i ziemia). W sensie politycznym nazizm był ochlokratyczną dyktaturą wodza, który czerpał swą legitymację z aklamacji wyrażanej podczas plebiscytów, niczym starogermański przywódca na wiecu. W sensie ekonomicznym natomiast nazizm był odmianą socjalizmu określanym nieraz jako narodowy bolszewizm, choć po dojściu do władzy Hitler dogadał się z fabrykantami i zamiast forsować postulowaną wcześniej rewolucję, solidnie zetatyzował tylko gospodarkę niemiecką.
Sprawy te są w zasadzie jasne dla każdego, kto choć trochę interesuje się ideami politycznymi, ale wobec wszechobecnego wypaczania sensu podstawowych pojęć takich wyjaśnień nigdy dosyć. To, co uderza przy pobieżnej choćby charakterystyce zarówno faszyzmu, jak i nazizmu, to cisnące się na usta pytanie, czy są to ideologie, które można określić jako prawicowe. Ich ostrze rzeczywiście skierowane było przeciwko nieradzącej sobie z kryzysem demokracji liberalnej oraz internacjonalistycznemu socjalizmowi. No dobrze, ale co dalej? Antytradycjonalizm, dystans (faszyzm) i pogarda (nazizm) dla religii chrześcijańskiej, próba zastąpienia organicznego społeczeństwa opartego na ciałach pośredniczących sztucznymi strukturami narzucanymi przez państwo (korporacje i syndykaty w przypadku faszyzmu) czy wręcz jawna walka z tradycyjnym ładem społecznym i hierarchią za pomocą permanentnego, a nadto wyjątkowo prymitywnego rewolucjonizowania mas (nazizm). Ani lewica, ani prawica – podsumował istotę faszyzmu żydowski historyk Zeev Sternhell. Jeżeli natomiast wierzyć Hermanowi Rauschningowi (autorowi znakomitej „Rewolucji nihilizmu”, który sam był przez pewien okres narodowym socjalistą, co przemawia na rzecz autentyczności jego analizy), narodowy socjalizm nie tyle powstrzymał rewolucję proletariacką, co podskórnie ją karmił i rozwijał.
Można odnieść wrażenie, że znaczna część zarzutów stawianych Ruchowi Narodowemu wiąże się z kwestią obecności w nim ONR-u – ugrupowania nawiązującego swoją nazwą do działających w międzywojniu narodowych radykałów. Mimo akceptacji zasady wodzostwa (jako zasady rządzenia) i etatyzmu w gospodarce, program tych ostatnich miał wyraźnie nacjonalistyczno-katolicki charakter, co upodabniało ONR-Falangę raczej do Falanga Espanola niż zwolenników Mussoliniego. Religia katolicka wyznaczała tu normatywne granice decyzji politycznej i tym sposobem uniemożliwiała absolutyzację państwa, co raczej nie pozwala określić międzywojennego ONR-u jako partii faszystowskiej. Jeżeli już poszukiwać polskich zwolenników faszyzmu i narodowego socjalizmu w dwudziestoleciu międzywojennym, to poza środowiskiem narodowców, pośród marginalnych grup na lewicy. Najgłośniejsza z nich – neopogańska „Zadruga” – umieściła na swych sztandarach postulat walki z „katopolactwem”…
Pozostaje jeszcze kwestia antysemityzmu. Często wypomina się ONR-owi mało chlubne praktyki getta ławkowego, jednak zapomina się, że były one wyrazem nieuniknionych tarć w heteronomicznym narodowościowo społeczeństwie, a nie rasistowskiej ideologii. Podobno lewicowa „Koalicja 11 listopada” planuje w tym roku z okazji niepodległości uczcić pamięć… żydowskich ofiar Kristallnacht. Jest czymś oczywistym, że tego typu przedsięwzięcie organizowane w kontekście Marszu Niepodległości doskonale wpisuje się w historyczny rewizjonizm niemiecki i jest fundamentalnie sprzeczne z polską racją stanu. Nadto przeprowadzanie w tym dniu tego typu akcji w Warszawie – stolicy kraju, którego społeczeństwo masowo walczyło z hitleryzmem, a narodowi radykałowie ginęli w obozach koncentracyjnych – jest aberracją intelektualną, którą trudno pojąć. Chyba właśnie dlatego niektórzy powiadają, że nadgorliwość jest jeszcze gorsza od faszyzmu.
Przechodząc do aktualnych kwestii programowych – lektura Deklaracji Ideowej Ruchu Narodowego nie pozostawia wątpliwości. Podpisałby się pod nią chyba każdy zwolennik PiS. Ten argument jest jednak tyleż przewrotny, co niebezpieczny. Niektórzy w Polsce tylko marzą o potwierdzeniu swego skrytego przekonania, że partia Jarosława Kaczyńskiego to w istocie partia faszystowska… Nie pogrążając się dalej w oparach absurdu, warto jednak zwrócić uwagę, że współcześni oenerowcy wprost deklarują chęć obalenia demokracji liberalnej, choć odcinają się od jakichkolwiek ideologii totalitarnych, w tym nazizmu i faszyzmu, jako sprzecznych z polską tradycją polityczną. Tu pozostają wierni swoim międzywojennym poprzednikom. Oczywiście zawsze można powiedzieć, że jest to tylko fasada skrywająca brunatne wnętrze. Nie warto chyba upierać się przy twierdzeniu, iż w kręgach tych nie ma żadnych ludzi, których nie inspirowałaby któraś z totalitarnych ideologii. W jeszcze większym stopniu nie warto jednak – z szacunku dla własnego intelektu – ryzykować słów, na które nagminnie pozwalają sobie mainstreamowi dziennikarze.
Czy zatem tak często kierowane pod adresem środowiska narodowców zarzuty o „faszyzm” rzeczywiście nie mają jakichkolwiek podstaw? Nie do końca. Po pierwsze, RN wprost określa się jako ruch antysystemowy, dążący do obalenia republiki Okrągłego Stołu. Radykalna kontestacja III RP oraz antykomunizm przypominać mogą bezkompromisowe odrzucenie demokracji liberalnej (ale i modnej wówczas „alternatywy” w postaci bolszewizmu), jakie prezentował faszyzm. Inna sprawa, że deklaracje Roberta Winnickiego et consortes wydają się być po prostu bardziej wyrazistymi postulatami sanacji państwa, kojarzonymi jeszcze nie tak dawno temu z hasłem „rewolucji moralnej”. Po drugie, pewne nawiązania do faszyzmu dają się dostrzec w szeroko rozumianej przestrzeni estetyczno-kulturowej, w której porusza się część sympatyków RN. I nie chodzi tu jedynie o symbolikę oraz archaiczne już nieco stroje przypominające międzywojennych falangistów. Chodzi przede wszystkim o coś, co określane bywa jako „faszystowski styl bycia” i streszcza się w okrzyku „me ne frego” (w wersji bardziej przemawiającej do wyobraźni: „p*****li mnie to!”) wyrażającym wściekłą brawurę, wolę walki i pogardę dla niebezpieczeństwa. Innymi słowy – radykalną, neoromantyczną kontestację mieszczańskiego świata opartego na rachunku ekonomicznym. Ten styl, zdaniem wielu interpretatorów kluczowy dla zrozumienia istoty faszyzmu, nawiązywał do aktywizmu i woluntaryzmu zawartego w doktrynie, choć bezpośrednio wynikał z bohaterskich doświadczeń włoskich kombatantów powracających z frontu. Jego powszechne przyjęcie na gruncie młodszego pokolenia Włochów nie mogło zatem dziwić. Styl taki widać dziś przede wszystkim pośród środowisk kibicowskich, jeżeli bezpośrednio nie wspierających, to przynajmniej po części sympatyzujących z Ruchem Narodowym. Oczywiście formy jego wyrazu są inne, treść pozostaje jednak zbliżona. Warto pochylić się nad tym zjawiskiem.
Demoliberalna szkoła zrezygnowała ze wspierania silnych tożsamości, w tym tożsamości narodowej, wobec czego wychowanie patriotyczne przeniosło się na stadiony, które – jak wiadomo – raczej nie przypominają teatrów. Cały nasz chuligański trud Tobie, ukochana Ojczyzno – to przykład kontrowersyjnego zawołania kibiców typu hools, w którym silna identyfikacja patriotyczna towarzyszy bezceremonialnej pogardzie dla części powszechnie uznanych norm współżycia społecznego. Buntowniczy aktywizm wymierzony w legalne struktury państwa polskiego (a czerpiący swoje źródło z idei organicznej wspólnoty), który prezentuje młodzież nieodnajdująca się w obecnym układzie partyjnym – to naturalny kapitał Ruchu Narodowego. Sięgnięcie po niego niesie jednak konieczność skonfrontowania się z niepokornym zachowaniem wielu przedstawicieli wspomnianych środowisk, często na granicy prawa bądź nawet wbrew niemu. Narodowcy niewątpliwie mają okazję wykorzystać fakt, że państwo polskie nie stara się moderować, względnie powstrzymywać, procesów powszechnej liberalizacji oraz tzw. „tolerancjonizmu” płynących z Zachodu. Coraz więcej argumentów przemawia raczej na rzecz tezy, iż postanowiło je aktywnie wspierać. Marny to sposób na wprowadzanie tradycjonalistycznie usposobionego narodu do Europy, gdy tak wielu młodych ludzi skazuje się już tylko na wściekłość.
Zbliża się 11 listopada oraz Marsz Niepodległości. Zobaczymy, czy znowu zaskoczy frekwencją i czy nie rozczaruje chuligańskimi wybrykami. Tym razem zabezpieczenie Marszu organizatorzy wzięli całkowicie w swoje ręce. Niezależnie od tego, jaki przyniesie to efekt, groteskowa histeria lewicy wydaje się pewnym stałym punktem programu. Z perspektywy konserwatysty roztropniej jest jednak spokojnie analizować procesy społeczno-kulturowe, które sprawiają, że na Marsz ciągną tłumy ludzi młodych, niż kunktatorsko przyjmować liberalny dyskurs w nadziei, że poklepią nas po plecach w „odpowiednim” towarzystwie. Być może nadejdzie czas, kiedy rządzący podejmą realną próbę wyciągnięcia ręki do części z buzujących na marszu żywiołów, by wykorzystać je dla państwa, zamiast jego kosztem starać się o podbijanie słupków poparcia.