Cudowne lata keynesizmu
Równo 81 lat temu Franklin Delano Roosevelt wygrał wybory prezydenckie w USA. Około pół roku później, w reakcji na szalejący od 1929 roku kryzys gospodarczy, rozpoczął wdrażanie pakietu reform powszechnie znanego jako New Deal. Dał on początek jednemu z najbardziej urodzajnych okresów w historii zachodniej gospodarki, który trwał aż do końca lat 60. Okres ten bywa nazywany, od imienia ekonomisty będącego inspiracją dla wielu ówczesnych polityków, Erą Keynesa.
„Rynek załamał się, ponieważ się załamał.”- te słowa wypowiedziane przez Irvinga Fishera, w obliczu apokaliptycznego wręcz krachu na Wall Street w roku 1929, pokazują nie tylko to, jak bardzo niespodziewane było rynkowe tąpniecie wszech czasów. Przede wszystkim wskazują na kompletną bezradność ekonomii klasycznej wobec rozszalałego niedźwiedzia, który wpadł znienacka na giełdę amerykańską. W takiej sytuacji zaistniała potrzeba prawdziwej alternatywy wobec skostniałego ekonomicznego klasycyzmu. Recepta klarowała się od pewnego czasu na Uniwersytecie w Cambridge, a tworzeniem mikstury zajął się tamtejszy profesor ekonomii John Maynard Keynes oraz jego zaufani podopieczni. Wystarczyło po nią twórczo sięgnąć. Pierwsze kroki w tym kierunku powziął prezydent USA Herbert Hoover, jednak wyborczy głos ludu kazał mu przestać i oddał sprawy w ręce Franklina D. Roosevelta. W 1933 roku przejął on stery w słaniającym się na nogach kraju, który już w następnej dekadzie miał bronić świata przed zagładą. Czasu okazało się jednak wystarczająco dużo na to, by nowa administracja dowiodła, że ekspresowa ewolucja pucybuta w milionera to amerykańska specjalność.
Załamanie gospodarki w 1929 roku było potężne – inwestycje spadły o 90%, bezrobocie poszło w górę do 25%, a produkcja przemysłowa poleciała w dół o 46%. Na ten zmasowany atak bessy trzeba było odpowiedzieć równie potężnym ciosem. Proste zagrania w stylu dewaluacji waluty, która również miała miejsce, nie wystarczyłyby do walki z tak rozszalałym potworem. Rząd amerykański musiał mieć po swojej stronie własne bestie – nazwał je Zarządem Robót Publicznych oraz Zarządem Robót Budowlanych. Pierwsza z nich, prowadzona przez Harolda Ickesa, stworzyła 250 tysięcy miejsc pracy. Dużo? Nie bardzo; druga bestia dała pracę 4 milionom osób, a na jego czele stał Harry Hopkins. Plejadę ważnych postaci New Deal uzupełniają Felix Frankfurter, znajomy Keynesa, szef prezydenckiego think-tanku oraz Mariner Eccles, milioner, wielki zwolennik państwowego interwencjonizmu, a następnie wieloletni szef Rezerwy Federalnej.
Postacie nietuzinkowe rzadko kiedy są lękliwe, więc odwaga do wydawania publicznych pieniędzy była spora. W rezultacie prowadzonych na gigantyczną skalę robót publicznych i innego rodzaju państwowych interwencji deficyt budżetowy sięgnął 6 miliardów $. Przy obecnym, kilkunastobilionowym długu publicznym USA taka suma to dla rządzących Stanami drobne na waciki, lecz wtedy robiła ona wrażenie. Obezwładniając potwora, rząd zajął się także jego trwałym spętaniem, by po ocknięciu na nowo nie zaczął szaleć. Wprowadzono szerokie regulacje rynku finansowego. Ustawa Glass-Seagall rozgraniczała bankowość kredytową od inwestycyjnej i miała za zadanie chronić przed powstawaniem banków „zbyt dużych, by upaść”, Securities Exchange Act eliminował ryzykowne instrumenty pochodne, natomiast Commodity Exchange Act delegalizował spekulację na towarach, także, a raczej należałoby powiedzieć przede wszystkim, na artykułach spożywczych. Trudno nie odnieść wrażenia, że gdyby podobne przepisy funkcjonowały na światowych rynkach na początku XXI wieku, z jednej strony nie mielibyśmy do czynienia z obecnym kryzysem, a z drugiej setki tysięcy ludzi nie głodowałoby z powodu tego, że jakiś spekulant zechciał sobie przetrzymać całą podaż ryżu w regionie, by zarobić na wzroście ceny.
Wysiłki Roosevelta, który w dwa lata zbił bezrobocie do poziomu 14%, zostały docenione przez wyborców i zapewniły mu aż trzykrotną reelekcję. Ostatecznie gospodarkę rozruszała dopiero wojna, czyli najlepszy stymulator ekonomiczny, jaki istnieje od zarania dziejów, ale złote czasy keynesizmu miały dopiero nadejść. Drzwi ku temu otworzył przyjęty podczas prezydentury Trumana „Akt o zatrudnieniu” (1946), który nadał rządowi amerykańskiemu największe uprawnienia gospodarcze w historii i nałożył na niego obowiązek prowadzenia działań zmierzających do stanu pełnego zatrudnienia. Po nim na najwyższy stołek na świecie wdrapał się Dwight Eisenhower, pierwszy keynesowski republikański prezydent, który na początku był niechętny ideom Brytyjczyka, lecz jego poglądy zostały w porę zrewidowane przez szefa Rady Doradców Ekonomicznych Arthura Burnsa. Administracja Eisenhowera jeszcze nie dotarła do epicentrum interwencjonizmu, gdyż hołdowała zasadzie, wyznawanej zresztą przez samego Keynesa, że państwowe interwencje powinny mieć charakter antycykliczny i ograniczać się jedynie do okresów spowolnienia. Ale jako że w okresie prezydentury „Ike’a” miały miejsce trzy krótkotrwałe recesje, to okazji do wykazania się nie brakowało. Trzeba przyznać, że to swoiste samoograniczanie się interwencjonizmu nie było zbyt widoczne w liczbach bezwzględnych – Eisenhower wydał na stymulowanie gospodarki więcej niż… Roosevelt na całą kampanię wojenną podczas II wojny światowej! A zaznaczam jeszcze raz, że był to republikanin. Co by jednak nie powiedzieć, lata 50. były okresem niespotykanego od lat dobrobytu. Społeczeństwo bogaciło się i konsumowało na potęgę, domy na przedmieściach powstawały jeden po drugim, a klasa średnia rosła jak na drożdżach. Spokojnie dojrzewał sobie również deficyt, który w roku budżetowym 1958/59 był już prawdziwie dorodny i wynosił 13 zielonych miliardów. Jakby tego deficytu było mało, po „Ike’u” prezydentem został John Kennedy, który deklarował wszem i wobec, że dalej zamierza stymulować gospodarkę, z tym, że będzie to robił permanentnie. Czyli JFK zamierzał być dużo bardziej keynesowski niż sam Keynes. Z powodu śmierci nie dane mu było spełnić swych obietnic, a największy wkład w złotą erę, jaki JFK wniósł, to zatrudnienie najsłynniejszych chyba keynesowskich ekonomistów: Johna Kennetha Galbraitha i Paula Samuelsona. Jednak dopiero po Kennedym na scenę miał wkroczyć najwybitniejszy przedstawiciel omawianej epoki.
Lyndon Johnson, bo o nim mowa, postanowił rozpocząć stymulację ekonomiczną od obniżenia podatków – pobudzenie popytu poprzez zmniejszenie obciążeń fiskalnych było w końcu jednym z proponowanych przez Keynesa rozwiązań. W ramach tego między innymi zmniejszył najwyższą stawkę podatkową z… 91% (tak, to nie pomyłka, jeszcze w latach 60. istniała taka stawka podatkowa w USA) do, bagatela, 65%. O ile jednak liberałowie oczywiście postulowaliby w ślad za tym zmniejszenie także wydatków publicznych, to Johnson ubzdurał sobie, że pójdzie w poprzek schematom i z okazji obniżki podatków zacznie też sporo wydawać. Za jego prezydentury powstały słynne programy Medicare i Medicaid, które aż do prezydentury Obamy były podstawą amerykańskiej publicznej służby zdrowia, znacznie także zwiększył środki na walkę z biedą. Ta na pierwszy rzut oka absurdalnie wręcz lekkomyślna polityka dała gospodarce amerykańskiej kopa, jakiego się nikt nie spodziewał. Wzrost gospodarczy podskoczył do nawet 6,6% w roku 1966, a bezrobocie spadło poniżej 3%, co de facto oznacza, że w tamtych czasach w USA pracowali nawet ci, którzy tego nie chcieli (stan pełnego zatrudnienia określa się jako bezrobocie na poziomie ok. 4% lub mniej). Do USA napłynęła wyjątkowa fala bogactwa. Wpływy do budżetu wzrosły o 40 miliardów $, dom i samochód to był standard, na który mógł sobie pozwolić byle księgowy, a wszystkiemu towarzyszyła inflacja na bardzo rozsądnym poziomie 2-3%. Keynes pośmiertnie święcił triumfy.
Lata 50. i 60. były złotym okresem keynesizmu nie tylko w USA, ale też w Europie. To wtedy budowano zręby europejskiego „państwa dobrobytu”, to wtedy politycy wygrywali wybory pod hasłami typu „Nigdy nie mieliście tak dobrze” (Harold Macmillan w Wielkiej Brytanii). W roku 1965 zmarły prawie 20 lat wcześniej John Maynard Keynes otrzymał tytuł „Człowieka roku” według magazynu „Times”. Oczywiście powtórzenie tamtych wyczynów przy użyciu tych samych metod jest niemożliwie, choćby z tego względu, że niestety nie grozi nam już sytuacja, w której potoczne określenie „tani jak barszcz” można odnieść do ropy. Jednak dopasowując politykę gospodarczą do współczesnych czasów, nie można wylewać dziecka z kąpielą. Owszem, proste, stymulujące popyt rozwiązania mogą już nie zadziałać, jednak nie zmienia to faktu, że państwo wciąż ma niebagatelną rolę w gospodarce do odegrania. Właśnie we współczesnych czasach, w których kryzys wzmógł tendencje rywalizacyjne między państwami, ujawnia się z całą mocą potrzeba aktywnej polityki przemysłowej na miarę obecnych wyzwań. Szlak przetarły już takie kraje jak Korea Południowa czy Tajwan, które rozsądnym sterowaniem gospodarką doprowadziły do sytuacji, w której są gospodarczymi tygrysami. Oczywiście wiele z rozwiązań wprowadzanych przez te kraje w związku z członkostwem w Unii Europejskiej w Polsce byłoby niemożliwych, nie znaczy to jednak wcale, że polskie państwo ma abdykować w dziedzinie gospodarki i oddać sprawy mitycznej „niewidzialnej ręce rynku”. Nasz kraj potrzebuje aktywnej polityki gospodarczej z prawdziwego zdarzenia, która pozwoli nam przeżyć rodzimą odmianę „cudownych lat keynesizmu” – epoki, która niestety Polskę ominęła.