Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Kamil Suskiewicz  1 listopada 2013

Spoglądając śmierci w oczy

Kamil Suskiewicz  1 listopada 2013
przeczytanie zajmie 5 min

Kilka lat temu, pierwszego listopada, gdy z moim bratem odwiedzaliśmy rodzinne groby, trafiliśmy do Ostrowca Świętokrzyskiego. Panowała już ciemność, a powietrze przesycone było wilgotną mgłą i napływającym znad cmentarza zapachem zniczy.

W ciasnym, drewnianym, nieco cerkiewnym kościele na obrzeżach miasta trwało właśnie odczytywanie wypominków. Pośród kilku rzędów wąskich rzeźbionych ławek siedziały dwie ubogie rodziny. Z upływem czasu dołączyło do nich jeszcze kilka osób. Rozbrzmiewały kolejne imiona, kolejne nazwiska zmarłych. Ich wielość wypełniała kościół, kontrastując jakoś dziwnie z niewielką liczbą obecnych. W końcu zaczęła się msza. Msza z niezwykłym kazaniem, które stało się powodem do napisania tego tekstu.

W tym to bowiem kazaniu zawarła się, jak sądzę, najgłębsza istota dnia Wszystkich Świętych. Jego doniosłość i niezwykła waga. Wypowiedziana językiem Norwida, najdoskonalszym chyba, jedynym, gdy przychodzi mówić o takim spotkaniu, jakie się tego dnia dokonuje. Spotkaniu żywych ze zmarłymi, doczesności z wiecznością, spotkaniu człowieczych lęków z nadzieją nieśmiertelności. Zaczyna więc kaznodzieja, zaczyna Norwid:

Kiedy byłem smutny, a zdawało mi się, że
Smutek mój do mnie nie należy, poszedłem za miasto
Wielkie, między cyprysy, na smentarz…

Człowiek staje na cmentarzu. Pośród tłumu innych ludzi. Rozbija się o ozdobne wiązanki, kwiaty, połyskujące rozmaitymi kolorami lampki, o materię, która łączy z życiem, więc jakoś broni przed sednem tego przyjścia, tego spotkania. Bo czy to wszystko – poza oczywistym uszanowaniem zmarłych – nie służy także zagłuszaniu, zajęciu rąk i myśli czymś konkretnym – kupnem zniczy, ustawianiem chryzantem? Czy nie owija nas ochronną tkaniną życia nawet tutaj, na ziemi umarłych? Czyż nie pozwala się do nich zbliżyć?

Skoro usłyszysz, jak czerw gałąź wierci,
Piosenkę zanuć lub zadzwoń w tymbały,
Nie myśl, że formy gdzieś podejrzewały;
Nie myśl – o śmierci…

Ale przecież po to tu przychodzimy – by pomyśleć. O śmierci, o naszych zmarłych, o wieczności. By modlić się za nich i za nas także się modlić. Trzeba więc rozsadzić ten bezpieczny pancerz, przebić się przez ozdoby, odwrócić oczy od pięknych kolorów.

A jeśli w cmentarz się zapuścisz głuchy,
Ku ziemi czoło chyląc zamyślone,

Znika gwar ludzki, znikają światła, zabieganie. Człowiek staje samotny, bez nikogo, opuszczony, choć przecież otaczany przez tłumy jemu podobnych. Staje w tym lęku niewysłowionym przed nieznanym, przed przemijaniem, odchodzeniem.

Czemu mi smutno i czemu najsmutniej,
Mamżeli śpiewać ja – czy świat i czas?…
Oh! bo mi widnym strój tej wielkiej lutni,
W którą wplątany duch każdego z nas.

Staje w rozpaczy głębokiej i smutku. Może ze skargą, z wyrzutem – na nadmiar trosk, cierpienia, na to, że nie doświadcza obecności Boga.

Człowiek żali się, jęczy, czasami przeklina,
Czasami znów, natchniony, załamuje dłonie,
Patrzy, szuka, czy jest gdzie w niebiosach szczelina,
Przez którą można spojrzeć – lecz oko zepchnięte
Spada i w łzach rozpaczy zanurza się, tonie.
Człowieka łamią bóle, serce kamienieje,
A niebo, tak jak dawniej milczące, zamknięte,
Ani płacze – ani się śmieje!

Pod tym niebem człowiek stoi teraz sam. Lecz wtedy właśnie przychodzą zmarli. Ci najbliżsi i ci, których istnienie jedynie przeczuwaliśmy. Otaczają samotnego. A on do nich zwraca swoje oczy:

Więc cię przywitam szczerze, chociaż cicho, skromnie,
Tak, jak można przywitać śród cierpień kolei,
Kiedy człek, skrępowany nieszczęścia całunem,
Nic nie ma prócz łez – wspomnień – i może nadziei.

Nie lękaj się, człowieku cmentarny. To twoja matka, twój ojciec – oni przychodzą do Ciebie. Nie lękaj się i nie smuć. Wszyscy idziemy, każdy swoją drogą, każdy z krzyżem na plecach, ale przecież wszyscy przychodzimy tego dnia tutaj, na to spotkanie. Tu otwierają się drzwi naszego codziennego trudu i widać przez chwilę, przez ułamek sekundy tę wieczność, która w oddali czeka także i na nas. Są tu nasi bliscy, tylko na chwilę, lecz to wystarczy, by szepnąć kilka słów, by dodać otuchy, sił, nadziei. Oni żyją, więc i ty będziesz żył, człowieku cmentarny. Idź więc pomimo trosk, pomimo cierpienia, pomimo tęsknoty za tymi, co przeminęli.

Dalej więc, przyjaciele! dalej do mogiły,
Z pieśnią wzniosłą, co z serca sama się wylewa!
Idźmy, cierpmy, dopokąd nam wystarczą siły,
Idźmy i stawmy czoło szalonej zawiei;
A każdy niechaj głosem duszy swojej śpiewa
Pieśń o Miłości, Wierze i Nadziei.

W kościele jest ciepło. Światło świec na ołtarzu. Po bokach ławek, w kątach stoją nasi święci. Słuchają, patrzą, szeptają. Wśród nich Norwid, ze swoją złotą lutnią i słowami, które pozwalają odkryć rąbek wiecznej tajemnicy życia i śmierci. Bo dziś – tu i wszędzie – jest dzień wyjątkowego spotkania.