Flis: Referendum nie uzdrowi demokracji
Co sądzi Pan o projekcie ustawy o zmianie Konstytucji RP zaproponowanej przez PiS, zakładającej wprowadzenie obligatoryjnego referendum w przypadku uzbierania pod nim miliona podpisów?
Wzmocnienie instytucji referendum poprzez wprowadzenie zapisu o jego obligatoryjności pociągnęłoby za sobą negatywne konsekwencje. Projekt PiS, nawet jeśli w niektórych sprawach przyczyniłby się do większego upodmiotowienia obywateli, to może skutkować zwiększeniem znaczenia emocjonalnych rozgrywek pomiędzy partiami politycznymi. Ugrupowania traktowałyby obligatoryjne referendum jako wygodne narzędzie politycznego PR-u, a samo referendum przyjęłoby charakter partyjnego plebiscytu, bez związku z oddolnymi inicjatywami obywateli.
Wprowadzenie takiego rozwiązania mogłoby okazać się zabójcze dla partii umiarkowanych, „partii środka”, próbujących godzić różne stanowiska i szukać na tym polu kompromisu. Ugrupowania te zostałyby zdominowane przez „partie skrzydłowe” i radykalne, które mogą sobie pozwolić na jednoznaczne stanowiska w sprawach najgłębiej dzielących społeczeństwo. Można się spodziewać, że partie takie, skupiłyby się na tematach najbardziej emocjonujących i dzielących społeczeństwo jak kwestia aborcji, związków partnerskich czy wieku emerytalnego. Dzięki temu skupiałyby na sobie całą uwagę mediów, wypychając bardziej stonowane partie ze świadomości społecznej.
W moim przekonaniu referenda są bardzo dobrym narzędziem tylko w ściśle określonych sprawach. To takie sprawy, które mogą zostać rozstrzygnięte na zasadzie „tak/nie” (np. przyłączenie się do strefy euro) oraz dotyczą wszystkich, a nie tylko części społeczeństwa. Sprawy, które można rozstrzygnąć bez wdawania się w szczegóły, w których już sam sposób zadania pytania nie może diametralnie zmienić ostatecznego rozstrzygnięcia. Na przykład w referendum szkolnym – co konkretnie ma oznaczać „powstrzymanie procesu likwidacji szkół publicznych”? Czy żadnej szkoły nie będzie już można zamknąć? – jestem przeciw. Czy warto zachować możliwie dużo szkół? – jestem za.
Dlatego sprawy niejednoznacze powinny pozostać w gestii Sejmu. Wbrew niektórym narracjom, zwiększona częstotliwość referendów (co pokazują przykłady innych państw) wcale nie oznacza lepszej jakości demokracji, wręcz przeciwnie. Skoro już wybraliśmy określone partie polityczne do parlamentu to pozwólmy im ponosić odpowiedzialność za program, za którym się powowiadały i na który tym samym oddaliśmy nasz głos.
A może pójść dalej i zastanowić się nad wprowadzeniem innych form demokracji bezpośredniej np. weta ludowego, który umożliwiłby obywatelom sprzeciw wobec rozwiązanych prawnych przyjętych już przez Sejm?
Jest to rozwiązanie bardzo podobne do samego referendum, nawet jeśli trochę lepsze. Dotyczą go te same wątpliwości – np. można się spodziewać, że znajdą się siły, które będą chciały obłożyć wetem każdą zmianę kodeksu karnego, jeśli nie pojawi się w nim kara śmierci.
Podczas dyskusji o instytucji referendum często padał argument upodmiotowienia obywateli. Czy lepszym rozwiązaniem nie byłoby postawienie na rozwój koncepcji budżetu partycypacyjnego zamiast samego referendum?
Inicjatywy mające na celu wzmocnienie pozycji obywateli w procesie demokratycznym zasługują na uznanie. Sam poświęciłem temu zagadnieniu swoją rozprawę doktorską. Aczkolwiek należy mieć na względzie konkretne realia funkcjonowania naszego systemu politycznego i analogicznie do przypadku referendum nie należy do sprawy podhcodzić naiwnie. Może to w wielu sprawach doprowadzić do paraliżu działań władzy. Trzeba mieć na uwadze choćby kwestię długofalowego planowania, którym nie są w stanie zająć się sami obywatele. Mam tu na myśli np. kwestię stworzenia planu całej siatki autostrad i dróg ekspresowych w naszym kraju. Te obszary funkcjonowania państwa powinny być zarezerwowane raczej dla demokracji przedstawicielskiej niż pozostawione w rękach samych obywateli.
Czy optymalnym rozwiązaniem byłoby w takim wypadku ograniczenie zakresu spraw oraz środków przeznaczonych na potrzeby budżetu partycypacyjnego i bezpośredniego wpływu obywateli na konkretne inwestycje analogicznie do referendum?
Jak najbardziej tak. Choć wprowadzając tego typu rozwiązania też należy mieć na uwadze naturalną skłonność cześci obywateli do partykularyzmu i skupienia się tylko na swoim mieście czy gminie (choćby w przypadku budowy dróg) bez szerszego spojrzenia na całość.
Być może większy nacisk należałoby położyć na konsultacje społeczne?
Jeśli przez to rozumieć niezobowiązujące zapytanie o zdanie, nie jest to dobre rozwiązanie. Obywatele zaczną się angażować w procesy polityczne w swoim mieście czy gminie dopiero wówczas, gdy będą mieli poczucie realnego, a nie tylko teoretycznego wpływu na kształtowanie oblicza swojego otoczenia. Chodzi o uruchomienie gry, w której każda ze stron walczy o pokazanie swojego punktu widzenia, jednocześnie uświadamiając sobie, że są też na ten temat inne spojrzenia. Przykładem takiego rozwiązania byłoby wprowadzenie systemu, w którym obywatele przyznają poszczególnym inwestycjom punkty jako wyraz swoich priorytetów. Za tymi punktami owszem idą pieniądze na ich wprowadzenie w życie, jeśli ilość punktów odpowiada kosztom takiego przedsięwzięcia. Jednak drugą połowę punktów dodają w takiej procedurze liderzy samorządu. Są w stanie wskazać też takie pomysły, które nie są będą obecne w szerszej świadomości tak długo, jak długo nie powstaną. Dzięki temu udałoby się uzyskać równowagę pomiędzy aktualnymi potrzebami społeczności lokalnej, a niezbędnością szerszej perspektywy reprezentowaną przez organy przedstawicielskie.
Rozmawiał Piotr Kaszczyszyn
Piotr Kaszczyszyn
prof. Jarosław Flis