Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
dr Michał Zabdyr-Jamróz  11 października 2013

Zabdyr-Jamróz: Akademicki koncert życzeń

dr Michał Zabdyr-Jamróz  11 października 2013
przeczytanie zajmie 7 min

Początek roku akademickiego to dobra okazja, żeby podzielić się paroma refleksjami na temat stanu szkolnictwa wyższego w Polsce. Jeszcze lepszą jest smutna okoliczność całkowitego wypadnięcia mojej alma mater z rankingu uniwersyteckiego „Timesa” (to, że listy tego rodzaju cechuje rażący anglocentryzm, nie przeszkadza wcale w odczuwaniu pewnego żalu). Tym razem będzie to garść obserwacji i wniosków ujmowanych „od wewnątrz” – subiektywna perspektywa młodego pracownika akademickiego i zarazem doktoranta. Jest ona na tyle specyficzna, że wyraźnie różni się od percepcji zarówno przyjmowanej z zewnątrz – przez publicystów, czy ekonomistów – jak i od tej właściwej innym „insiderom”: studentom oraz starszej kadrze.

Odnosząc się do ponurości ogólnego obrazu, nie będę przedstawiać jakichś instytucjonalno-systemowych recept. Tym zajął się Marcin Kędzierski. Z jego tekstem wejdę w polemikę tylko w niektórych punktach. Bliżej mi będzie do rozważań ogólnych na temat akademickiego etosu – takich jak u Karola Wilczyńskiego. W tym przypadku wypada mi się tylko z poważną rezerwą odnieść do tak silnego akcentu położonego na dress code. Doświadczenia własne i zasłyszane opowieści sugerują mi raczej, że to na pewnej swobodzie ubioru i kontaktów właśnie buduje się bliższe relacje w środowiskach akademickich.

Co do propozycji Marcina Kędzierskiego, to nie całkiem przekonujące wydaje mi się twierdzenie, że aby powstał w Polsce ośrodek naukowy „na miarę Harvardu”, to „musiałby” on być uczelnią prywatną. Sama lista najlepszych uniwersytetów w Europie – w której dominuje model „znacjonalizowanej” edukacji wyższej –i w innych rejonach świata dowodzi, że nie jest to ani warunek konieczny, ani tym bardziej wystarczający dla osiągnięcia sukcesu. Warto pamiętać, że tak pożądana autonomia uczelni nie wymaga jej prywatyzacji czy odcięcia się od funduszy publicznych. Nawet Oksford jest solidnie finansowany publicznie, co nie przeszkadza mu w zajmowaniu miejsca na podium najlepszych uczelni wyższych świata. Podobnie ma się sprawa z opłatami – czy raczej współpłaceniem przez studentów za naukę. Znowuż: odpłatność studiów nie gwarantuje dobrej jakości kształcenia ani też ich bezpłatność nie wiedzie do nieuniknionej degeneracji.

Zawsze bardziej trafiała do mnie koncepcja diabła tkwiącego w szczególe. Oczywiście ten najbardziej demoniczny zalągł się w systemach rozliczania i finansowania. Jednak nie zawsze problemy polskiej nauki da się sprowadzić do grzechów systemu. Czasem brakuje zwykłych dobrych obyczajów w kooperacji – praktyk bezkonfliktowego przekazywania informacji, spostrzeżeń i uwag oraz cywilizowanego rozwiązywania sporów. W takim świecie uczenie się na błędach – proces naturalny i konieczny w każdej organizacji – staje się drogą przez mękę, a inni pracownicy, zamiast stawać się wsparciem, jawią się rywalami. To nie są problemy wynikające z czyjejś złej woli czy dające się zredukować do mitycznego „systemu”. 
Niby problemem jest parametryzacja w ocenie jednostek naukowych. Ale nawet w jej obliczu zdumiewa to, jak wyraźną – pardon le mot – nieresponsywnością wykazują się niektóre uczelnie. Weźmy choćby kwestię ministerialnej listy punktowanych czasopism naukowych, na podstawie której ocenia się jednostki naukowe – czytaj: wydziały. Pal sześć, że punktowanych dość arbitralnie na bazie jakichś modnych anglosaskich indeksów. Jest to pewne kryterium, idące – no, powiedzmy – w dobrym kierunku („Piszcie tam, gdzie was przeczytają i docenią/skrytykują najlepsi”). W tej sytuacji uczelnie, a właściwie wydziały powinny dokładać wszelkich starań, żeby wspierać swoich pracowników i studentów w publikowaniu – i to najlepiej w najwyżej punktowanych anglojęzycznych żurnalach naukowych. I nawet nie chodzi o jakieś szczytne ideały. To jest w żywotnym – czytaj: finansowym – interesie uczelni!

W takim systemie bodźcowania, pierwszym nasuwającym się na myśl elementem wsparcia dla naukowców wydaje się wprowadzanie wydziałowych – dyżurnych, bez mała – zespołów profesjonalnych native-speakerów do korekty tekstów. Produkcja artykułów do czasopism z listy A powinna iść taśmowo! Tymczasem tworzy się niby-konkursy wymagające „wstrzelenia się” w okienko deadline‘owe – otwarte raz czy dwa razy do roku, co ciekawe jakoś tak dobrze zgrane z terminami aplikacji do zewnętrznych instytucji i innym nawałem papierkologii – generujące (a jakże) stosy papierkowej roboty. Niestety, powstaje wrażenie, jakoby priorytetem systemu wewnętrznego wspomagania pracowników i studentów była wygoda administracyjno-prawna. Najistotniejsze i najbardziej czasochłonne – a jednocześnie pozanaukowe – rzeczy publikujący musi załatwić w własnym zakresie. W staraniach o podnoszenie pozycji wydziału naukowcy mogą czuć pewne osamotnienie. Chcący temu osamotnieniu zaradzić wydziałowi decydenci i urzędnicy usiłują tańczyć do efektywnościowej melodii, jaką gra im ministerstwo. A wychodzi to niezgrabnie, bo ciągle noszą bezlitośnie sztywny gorset regulacji i procedur. Tak niestety wygląda funkcjonowanie naukowca w dwóch radykalnie odmiennych światach jednocześnie: w weberowskiej uczelnianej biurokracji oraz w ponowoczesnej doraźności przedsięwzięć badawczych.

Zestawienie z realiami uczelni zachodnich jest tym bardziej frustrujące. Tam uniwersytecka administracja wychodzi naprzeciw młodym pracownikom, daje im znacznie więcej czasu na badania i publikowanie, a jednocześnie zatrudnia studentów-asystentów pomagających przy papierkologii projektowej. Tymczasem u nas młody akademik musi wykonać niemal dwa razy większy przydział pensum dydaktycznego niż na uniwersytetach zachodnich oraz niezliczone drobne, ale piętrzące się bez końca obowiązki administracyjne. Innymi słowy – i tak szczęśliwy – etat naukowo-dydaktyczny w Polsce to chomąto dydaktyki i jarzmo biurokracji. Skądinąd wiemy, że studia doktoranckie to, rzecz jasna, „obóz przymusowej pracy dydaktycznej” [https://www.facebook.com/JesteKoteJakRowniezDoktorante], której do tego czasem brakuje, bo „idzie niż”. Ale to tylko detal – ledwo przejaw większego problemu.

Jaki jest problem polskiej nauki? Dokładnie taki sam jak polskiej piłki nożnej! Zacznę od tego, że niespecjalnie lubię ten sport (co poradzisz?). Do niedawna przekonany byłem, że nie jest to dyscyplina wymagająca jakichś szczególnych zdolności intelektualnych. Z błędu wyprowadził mnie kolega pracujący na Uniwersytecie Poczdamskim, który oprócz roli badacza przyjął na siebie obowiązki trenera trampkarzy w szkole syna. Wyjaśnił mi, że do profesjonalnego footballu konieczna jest wybitna inteligencja (która oczywiście nie musi się przejawiać w elokwencji). Chodzi o umiejętności gry zespołowej. Zawodnicy światowej klasy – wyjaśniał – muszą mieć „kalkulator w głowie”. To on pozwala im idealnie zgrać w czasie pozycję swoją z resztą drużyny i rozegrać skomplikowane operacje na boisku. Polacy za granicą też mają tę inteligencję – w przeciwnym razie nie trafiliby do najlepszych zespołów świata. To, w czym tkwi problem polskiej piłki – mówił dalej – to rażąca, systemowa nieumiejętność gry zespołowej. Polska reprezentacja – choć składa się z zawodników indywidualnie bardzo dobrych – nie potrafi się „zgrać”, nie umie zacząć działać jak jeden organizm.

Nawet powierzchowny ogląd historii polskiej nauki zdaje się potwierdzać taki sam wniosek. Niemal zawsze – przy znamiennym wyjątku filozofii logicznej i matematyki – najwięksi polscy naukowcy wybijali się i osiągali wiele w swoich dziedzinach dzięki zagranicznej infrastrukturze akademickiej (kontaktom, relacjom społecznym, zespołom badawczym, itp.) i przemysłowej (sprawna implementacja wynalazków w przemyśle). Było tak na pewno z Janem Czochralskim, Hilarym Koprowskim, nawet z Gabrielem Narutowiczem (który przecież słynął na świecie jako wybitny inżynier hydroenergetyki). Z życiorysu choćby Czochralskiego (genialnego chemika, twórcy metody produkcji ciekłych kryształów) wynika, że gdy z Niemiec wrócił do Polski po odzyskaniu przez nią niepodległości, to musiał borykać się raczej ze zgnuśniałym światkiem polskiej akademii niż z jakimiś rzeczywistymi problemami naukowymi.
Genialnym Polakom jako indywiduom udało się wybić na bazie polskiej infrastruktury naukowej, jeśli owoce ich geniuszu i pracy nie wymagały dużego instytucjonalnego wsparcia, takiego jak sieci kontaktów między ośrodkami, kapitał społeczny środowisk akademickich, kontakty laboratoriów z przemysłem i przedsiębiorcami itp. Stąd właśnie wyraźne sukcesy w filozofii logicznej i matematyce, a także poezji czy literaturze, które można osiągać wyłącznie na bazie prywatnego kapitału społecznego (znajomości towarzyskich i pracy w gabinecie). Nie wymagają one akademii jako „dobrze naoliwionej maszyny.

Trudno powiedzieć, czy to przejaw polnische Wirtschaft – jakaś kulturowa niezdolność do budowania systemu trwałej współpracy między jednostkami. Optymistycznym wyjaśnieniem tego fenomenu byłoby to w duchu Tocquevilla, że Polska jako kraj względnie niedawno zdemokratyzowany jest w stadium wybujałego post-despotycznego indywidualizmu. Polacy ledwo co nawykli do samodzielności w świecie, teraz ciągle jeszcze uczą się współpracy – poświęcenia ambicji indywidualnego sukcesu dla wspólnego realizowania wielkich przedsięwzięć. Przechodzimy tylko nieunikniony etap na drodze do modernizacji. Oczywiście, może się okazać bardziej trafną diagnoza Baumana, że mamy pecha żyć w płynnej nowoczesności – sprywatyzowanej i wykorzenionej wersji modernizmu – w której wszelkie okoliczności kompletnie nie sprzyjają budowaniu wspólnoty, a liczyć się mogą tylko indywidualne strategie przetrwania. To drugie wyjaśnienie odrzuciłbym ze względów pragmatycznych: bo paraliżowałoby mnie w staraniach ku lepszemu.

Nadzieja tli się we wzrastającej – choć może niedostatecznie szybko – aktywności obywatelskiej i stowarzyszeniowej. Rozbudowa społecznego kapitału polskiej nauki nie dokona się jednak sama z siebie. Nie obejdzie się bez świadomego i systematycznego dążenia w tym kierunku. Wymaga to także odrzucenia pewnych mechanizmów instytucjonalnych, opartych na zasadach indywidualnej rywalizacji. W szerszej perspektywie, nieodzownym elementem powinna być zmiana paradygmatu nauczania szkolnego: zamiast oceniać uczniów po indywidualnej pracy, trzeba oceniać efekty ich współpracy – uczyć zarządzania w zespole, podziału zadań, kierowania i bycia kierowanym – bez konfliktów ambicjonalnych i walki o status.

Wracając do sedna: to, czego brakuje polskim uczelniom, to właśnie esprit de corps – ducha pracy zespołowej, lojalności bez amoralnego familizmu, wspierania się we wspinaczce do doskonałości. Etos ten nie powinien obejmować tylko studentów, badaczy i nauczycieli akademickich. W jego obręb włączyć należy także kadrę administracyjną. To ona stanowi smar, dzięki któremu sprawnie funkcjonuje finansowo-projektowa maszyneria uniwersytetu. Środki pochodzące z grantów badawczych stanowią na świecie jedno z podstawowych źródeł finansowania akademii. Indywidualni pracownicy administracyjni starają się jak mogą wspierać naukowców w ich staraniach o granty. Ale zarzuceni obowiązkami i oddelegowani w skromnej liczbie na front bezlitosnej walki o byt, stają się tylko punktem ujścia frustracji poszczególnych akademików.

W obliczu biurokratycznego rygoryzmu zewnętrznych instytucji finansujących (o którym nie miejsce, by tu pisać) uniwersytety powinny być zwartym zespołem, grającym w skoordynowany sposób do jednej bramki. Zgrane, ale i elastyczne komórki projektowe – złożone nie tylko z badaczy, ale i księgowych, fundraiserów – powinny być kluczowym elementem tego układu. Tylko dzięki tak urządzonemu, dobremu podziałowi pracy będziemy w stanie sprawić, by efekt pracy zespołu był czymś dużo większym niż suma umiejętności jego członków.

Administracyjnie odciążenie pracowników naukowych, pomoc w pracach projektowych i danie wystarczającej ilości czasu na badania wymaga oczywiście dodatkowych nakładów na naukę i szkolnictwo wyższe. Tak, dokładnie! W kraju, w którym na badania i rozwój nie wydaje się nawet jednego procenta PKB, nie ma co liczyć na naukowe cuda. To wymaga zdecydowanej woli i konsensu wśród klasy politycznej.

Wiele z tych ostatnich postulatów ma charakter raczej programu etycznego. Ta nic nie kosztująca finansowo, ale – nie łudźmy się – trudna przemiana mentalna jest podstawowym warunkiem, by wszelkie dosypywanie pieniędzy do naukowego kotła dało wreszcie żar promieniujący na cały świat. Wyjście z roli – co najmniej – naukowego peryferium Zachodu nie obejdzie się bez takich właśnie etosowo-zarządczych przeobrażeń.
Tyle, jeśli idzie o obraz koniecznych przemian – obraz widziany „od wnętrza. Młodemu akademikowi pozostaje jeszcze do rozpatrzenia bardzo trudny problem określenia swojej roli: znalezienie sensu w przeobrażającym się systemie szkolnictwa wyższego. Do tego tematu powrócę innym razem.