Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Chmielowski  2 października 2013

Chmielowski: Rozsądek Tea Party

Marcin Chmielowski  2 października 2013
przeczytanie zajmie 4 min

„Atlas Zbuntowany” Ayn Rand pod względem literackim nie jest wybitną książką. Mimo tego broni się w inny sposób i jest inspirujący dla wolnorynkowców. A to dlatego, że pokazuje, w jaki sposób metodą salami, przez wprowadzenie zbyt wielu praw i ograniczeń, rząd zawłaszcza ludzką wolność i niszczy przedsiębiorczość. Tzw. „radykałowie” z Tea Party oraz bliskie im środowiska libertariańskie w USA z „Atlasu” odrobiły pracę domową. Widać to po ostatnim „zamknięciu” czy „wygaszeniu” amerykańskiego rządu, w którym ci pierwsi mieli swój udział.

Każdy, kto czytał „Atlasa”, pamięta ostatnie strony tej powieści i obraz Nowego Jorku, zapadającego w ciemność. Światła gasną, a miasto wyłącza się dlatego, że przedsiębiorcy odmawiają płacenia coraz wyższych podatków i udają się na emigrację, gdzieś w góry amerykańskiego interioru. Bez ich umiejętności organizowania życia gospodarczego i tworzenia łańcuchów dostaw, USA zapadają się w sobie. Coraz bardziej agresywny rząd wykonuje więcej i więcej błędnych posunięć. Każda interwencja niesie ze sobą kolejną; w ten sposób cała gospodarka staje się zetatyzowana. Ale na krótko, bo prawie natychmiast wybuchają zamieszki. Głodni ludzie plądrują miasto, demolując wszystko po drodze. Łącznie z elektrowniami. Nowy Jork umiera, gaśnie.

Ta literacka wizja jest oczywiście utrzymana w stylistyce Rand – czyli nadmiernej pompatyczności i przerysowania. Może jednak to przesterowanie sytuacji pozwala uzyskać większą klarowność przesłania. Kiedy porównamy je z tym, co teraz dzieje się w USA, zobaczymy, że obecne zamknięcie czy wygaszenie funkcji państwowych wcale nie jest całkowite. Jest co najwyżej parodią w porównaniu z tym, jak wyglądałyby Stany, gdyby ludzie na wolnym rynku przestali się ze sobą dogadywać. A nie byłoby to, jak teraz, udziałem politycznych stronnictw. Jak około tydzień temu przewidywali dziennikarze „USA Today”, jeśli dojdzie do wygaszenia, około 59% urzędników nie pracujących w resortach siłowych i tak pójdzie do pracy. Jak zwykle. A jeśli do tego spojrzymy na historię wygaszeń, zobaczymy, że z reguły po kilku-kilkunastu dniach są one tylko kolejnym przyczynkiem do studiów nad historią. W USA od 1976 roku wygaszeń było już siedemnaście.

Niemalże natychmiastowe przejście rządu federalnego w bardziej oszczędny tryb funkcjonowania, oprócz pokazania, ile etatów jest utrzymywanych niepotrzebnie i możliwych do likwidacji „od zaraz”, pokazuje też, że niekiedy najlepszymi zabezpieczeniami przed nadmiernym zadłużaniem obywateli przez rząd są rozwiązania bezkompromisowe. Nie czarujmy się: za kilkanaście dni zamknięcie zostanie przerwane i USA wróci na tory, jakie dobrze znamy. Jego obywatele mają jednak, dzięki wygaszeniu, szansę na to, że Demokraci i Republikanie dogadają się w kwestii odpowiedzialniejszej polityki wydatków i być może jakiegoś kompromisu w sprawie kości niezgody – Obamacare. Porównajmy to z polskim podwórkiem, gdzie nie tak dawno temu wokół sprawy zawieszenia progów oszczędnościowych toczyła się ważna polityczna debata. Gdyby nasze rozwiązania systemowe były inne, być może skończyłoby się nie tylko na debacie. Samo zamknięcie bowiem, choć nie jest rozwiązaniem zmieniającym rzeczywistość polityczną o 180 stopni, zmusza do wycofania się ze ślepej uliczki. Rozwiązaniem bez przyszłości okazała się być nadmiernie fiskalna polityka, symbolizowana przez Obamacare właśnie – przymusowe ubezpieczenia zdrowotne, których nie chce ponad 40% Amerykanów. Wyjściem z tego impasu będzie takie przedstawienie rozwiązań przez Obamę i jego administrację, które pozwolą wszystkim się z nimi zgodzić. Czyli prezydentowi wyjść z twarzą z tej sytuacji za cenę pewnych ustępstw, na które będą musieli przystać waszyngtońscy wolnorynkowcy.

Niemałą rolę w wygaszeniu funkcji rządu federalnego mają skupieni w Partii Republikańskiej przedstawiciele Tea Party. Bardzo często w Polsce nazywani libertarianami, co w rzeczywistości nie jest do końca prawdą. „Herbaciarze” to populiści w znaczeniu amerykańskim. To znaczy, że stawiają bardzo silne rozróżnienie pomiędzy społeczeństwem (ludem) a rządem. Większość libertarian za sprawą recepcji myśli Franza Oppenheimera również stosuje taki podział, nazywanie jednak wszystkich działaczy Tea Party libertarianami byłoby po prostu zbyt dużym uproszczeniem.

Samo nadużywanie terminu „radykalizm” w stosunku do ludzi, którzy zaostrzali klimat pomiędzy Republikanami a Demokratami i pośrednio umożliwili wygaszenie, też nie wydaje się być do końca właściwe. A to dlatego, że może oznaczać wszystko. Sam radykał byłby kimś, kto stawia się przez swoje poglądy na skraju jakiegoś sporu, nie wiemy jednak, w opozycji do czego. Radykalizm jest terminem bardzo niejasnym, bo zmienia swoje znaczenie w zależności od tego, jak wygląda spór. Dwieście lat temu zwolennicy demokracji przedstawicielskiej w państwach europejskich byli radykałami. Dziś są nimi monarchiści. „Radykałowie” z Tea Party to raczej pogrobowcy amerykańskiego państwa – minimum, w którym obywatele wiedzą, skąd się bierze władza centralna: ze zmniejszenia władzy jednostek i ciał pośredniczących. I chętnie będą bronić się przed jej rozrostem.

Ci „radykałowie” stanęli też w opozycji do bardziej ugodowych pod względem budżetu centralnego paleokonserwatystów, neokonserwatystów i innych frakcji, które zawiera w sobie wielonurtowa Partia Republikańska. Takie zarysowanie sporu wewnątrz dużej jak na europejskie warunki partii nie jest niczym niezwykłym i trudno zrozumieć komentatorów, którzy rozdzierają nad tym zjawiskiem szaty. To, co jest ciekawe, to nie sam spór, ale fakt, że populistyczna (w znaczeniu amerykańskim) frakcja Herbaciarzy potrafi przeciwstawić się dużo starszym i politycznie bardziej doświadczonym kolegom z innych nurtów amerykańskiego republikanizmu. Ruch Tea Party, choć ma się do czego odwoływać, na waszyngtońskich salonach jest wciąż beniaminkiem. Swoją bezkompromisowością, której dotrzymują jego przedstawiciele, zdobywa jednak popularność. Pamiętajmy, że Herbaciarze to ludzie, którzy obiecali, że nigdy nie zagłosują za podwyżką obciążeń podatkowych. Teraz po prostu dotrzymują słowa.

W jaki sposób można ocenić obecne zamknięcie z wolnorynkowej perspektywy? Jako sytuację, która potencjalnie zmusi skłócone ze sobą izby amerykańskiego parlamentu oraz grającego na utrzymanie najważniejszego projektu politycznego Baracka Obamy do wyjścia z impasu. Prawdopodobnie takiego wyjścia, które amerykańskim podatnikom zagwarantuje więcej wolności. Perspektywą przyszłości bardziej odległej, niż kilkudniowa czy miesięczna, będzie zaś umocnienie się Herbaciarzy i być może – ich sukces polityczny. Ciekawie zaś podsumował całą sprawę libertariański komentator i aktywista Stefan Molyneaux. Napisał on, że jedynym realnym problemem z zamknięciem rządu jest tegoż zamknięcia nietrwałość.