Komentarz niesponsorowany przez OFE
Dyskusja wokół OFE rozgrywa się pomiędzy dwoma obozami: zwolennikami, finansowanymi przez otwarte fundusze, oraz przeciwnikami, opłacanymi przez rząd/PO. W takiej dyskusji nie liczą się fakty, lecz propaganda. Problem polega jednak na tym, że prawdziwy front znajduje się zupełnie gdzie indziej. A ofiarami tej pomyłki są wszyscy obywatele.
Aby pojąć istotę OFE, trzeba powrócić do końca lat 90., kiedy powstawała reforma emerytalna. Rząd Jerzego Buzka zrozumiał, że utrzymanie istniejącego systemu repartycyjnego, z emeryturą na poziomie ok. 75% średniego wynagrodzenia, ze względu na nieodwracalne zmiany struktury demograficznej jest niemożliwe. Postanowiono zatem uzupełnić system emerytalny o filar kapitałowy, który miał zagwarantować wyższe zyski i zapewnić utrzymanie wysokości emerytur na porównywalnym poziomie. Ówcześni decydenci mieli świadomość, że takie rozwiązanie będzie generowało koszty transakcyjne, związane z obsługą składek przez prywatne fundusze, ale woleli kupić marzenie – jak w kasynie.
Problem polega na tym, że wyższe zyski na rynku zawsze związane są z wyższym ryzykiem, na co nikt rozsądnie myślący nie mógł się zgodzić – nie można bowiem zmusić obywateli do takiego hazardu (uczestnictwo w OFE ma w końcu charakter obligatoryjny). Stąd rząd, chcąc zjeść ciastko (utrzymać wysokość świadczeń) i mieć ciastko (utrzymać gwarancję świadczeń), zdecydował się na usztywnienie możliwości inwestycyjnych OFE. W ten sposób powstał „potworek” polegający na emitowaniu obligacji i przekazywaniu ich do OFE, co musiało skutkować generowaniem długu publicznego, pozostającego de facto poza kontrolą rządu. Co więcej, fundusze emerytalne mające do pewnego stopnia związane ręce (ustawodawca określił ramowo sposób inwestowania środków), nie miały szans w konkurencji z instytucjami finansowymi, które takich ograniczeń nie miały, stąd i zyski z inwestycji funduszy emerytalnych przez tych kilkanaście lat wyglądają mizernie. Ten ostatni argument w jakiejś mierze obala mit o znaczeniu OFE dla polskiego rynku kapitałowego – są one znacznie przeceniane.
Skoro to takie proste, dlaczego w ogóle rząd Buzka zdecydował się wprowadzić filar kapitałowy? Powody są dwa. Pierwszy: ZUS miał zły PR i każde jego odchudzenie działało na korzyść rządzących. Drugi jest jeszcze bardziej banalny – reforma emerytalna jest dzieckiem bardzo silnego lobbingu funduszy emerytalnych, które są największym beneficjentem całej zmiany. Pozyskały one ogromny kapitał (do dziś ponad 250 mld PLN) i środki na jego obsługę właściwie za darmo (nie licząc kosztów samego lobbingu). Jeśli przyjrzeć się twórcom reformy, kilku z nich zasiadało później w radach nadzorczych tych instytucji finansowych albo ich przedsięwzięcia były przez nie finansowane. Umówmy się zatem – reforma emerytalna w kształcie z 1999 roku nie miała wiele wspólnego z ekonomiczną racjonalnością, a już na pewno nie była rozwiązaniem wolnorynkowym, co bardzo często podnoszono (bodaj jedyną instytucją, która próbowała obalić ten mit, było Centrum im. Adama Smitha).
Napisałem, że twórcy reformy woleli kupić marzenie. Prawda jest jednak nieco inna. Wiosną tego roku spytałem Jana Rokitę, czy ludzie ówczesnego AWS mieli świadomość zagrożeń związanych z reformą emerytalną. Wspominając tamte wydarzenia, Rokita powiedział, że wszyscy wiedzieli, iż wprowadzenie filara kapitałowego w takim kształcie wcale nie spowoduje wzrostu wysokości świadczeń emerytalnych, a jedynie zmniejszy ryzyko związane z niewydolnością ZUS, której się bardzo obawiali, ale nie chcieli o tym mówić publicznie. Jest to w miarę zrozumiałe – taka deklaracja, choć prawdziwa, byłaby politycznym samobójstwem, podobnie jak wypowiedź Włodzimierza Cimoszewicza o powodzianach i ubezpieczeniach. Jedynym, który wówczas uważał, że należy przedstawić opinii publicznej prawdę, był Michał Boni, ale jego głos był zbyt słaby, by zmienić strategię.
W tym świetle równie bałamutne są dzisiejsze słowa premiera Tuska i ministra Rostowskiego, że powrót części środków z OFE do ZUS spowoduje wzrost przyszłych świadczeń emerytalnych. Trzeba powiedzieć wprost: to nieprawda. Oczywiście im szybciej uda się wyciągnąć obligacje z OFE, tym lepiej – zresztą w obecnej sytuacji fiskalnej nie mamy za bardzo innego wyjścia. Musimy się jednak pogodzić z tym, że emerytury obecnie pracujących będą znacznie niższe niż dzisiejsze świadczenia, co wynika z przyczyn natury demograficznej – za kilkadziesiąt lat jeden pracujący będzie utrzymywał dwóch emerytów (nie dajmy się zwieść narracji, że to my jesteśmy kowalami naszego losu, w ramach obecnego systemu – jest on dwufilarowy, z istotną rolą odgrywaną nieustannie przez filar repartycyjny). Jedynym sposobem na podwyższenie przyszłych świadczeń jest zwiększenie długookresowego tempa rozwoju polskiej gospodarki. Niestety, „księgowa polityka” Tuska i Rostowskiego spowodowała, że ten wzrost w ostatnich latach spadł z 5% do 3%. A dla takiego kraju jak Polska rozwój na poziomie 3% to nie sukces, jak głosi Donald Tusk, tylko stagnacja uniemożliwiająca nam dogonienie innych europejskich krajów. Aby realna konwergencja, czyli zrównanie poziomu życia, była możliwa jeszcze za naszego życia, musielibyśmy się rozwijać w tempie 5-7% rocznie. W tym sensie odtrąbienie sukcesu przy 3% wygląda co najmniej żałośnie.
Z drugiej strony równie bałamutnie brzmią słowa obrońców OFE: „państwo kradnie nam nasze pieniądze”, „w OFE były realne pieniądze, a w ZUS są tylko wirtualne”, „OFE efektywniej zarządzało środkami niż ZUS” etc. Po pierwsze w OFE, tak samo jak w ZUS, nie ma magicznego skarbca, a pieniądze były i są wyłącznie zapisami księgowymi. Po drugie aktywa OFE to głównie obligacje, a więc i tak ich los zależy od kondycji finansowej państwa. Po trzecie koszt obsługi składek emerytalnych w OFE był podobny co w ZUS, przy czym my, obywatele, ponosiliśmy go dwukrotnie, a zatem realnie z naszych składek zostawało mniej, nie więcej. Nie wspominając już o stopie zwrotu z inwestycji funduszy emerytalnych, która średnio nie przekroczyła poziomu wzrostu gospodarczego. Dyrektorom ds. PR w funduszach emerytalnych należą się słowa uznania, bo udało im się wytworzyć powszechnie przyjęty mit – to obok Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy bodaj jeden z największych sukcesów speców od wizerunku w III RP.
No dobrze – zatem co zamiast OFE? Czy jesteśmy skazani na ZUS? Na kogo możemy liczyć? Odpowiedź jest prosta, a jednocześnie bardzo republikańska: bądźmy odpowiedzialni za samych siebie. Zlikwidujmy II filar, powiedzmy obywatelom, że emerytura z ZUS będzie na najniższym możliwym poziomie, a jeśli chcą więcej, muszą albo uskładać to samodzielnie na indywidualnych kontach emerytalnych, albo liczyć na transfery od swoich dzieci, a najlepiej – przyjąć strategię „i to, i to”. Mówiąc inaczej – zostawmy I i III filar, a jak najszybciej zapomnijmy o drugim, który był reglamentowaną rewolucją.
Ponadto zapomnijmy o indywidualnych kontach w ZUS oraz o dziedziczeniu składek. Dlaczego? Bo z założenia ubezpieczenia społeczne realizują funkcję solidarności społecznej – jako wspólnota narodowa jesteśmy za siebie do pewnego stopnia odpowiedzialni (podkreślam – do pewnego stopnia) i nie zgadzamy się, by starsi ludzie umierali na ulicach. Stąd też emerytura z ZUS powinna być maksymalnie spłaszczona, czyli jej wysokość nie powinna być uzależniona od wysokości odprowadzonych składek. Podobnie jak podatki, składki odgrywają rolę redystrybucyjną. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że osoby bogatsze stać na lepszą opiekę zdrowotną, co powoduje zwiększenie ich średniej długości życia, to w praktyce korzystają oni ze świadczeń dłużej niż osoby, które charakteryzowały się niższymi dochodami. W rezultacie obecna konstrukcja może prowadzić do odwrotnej (negatywnej) redystrybucji, czyli transferu od biedniejszych do bogatszych. Ma to szczególne znaczenie przy wydłużeniu wieku emerytalnego, kiedy osoby o niższych dochodach i gorszej opiece zdrowotnej czasem nawet nie dożywają wieku emerytalnego. Co więcej, składki w ZUS nie powinny być dziedziczone – są one wkładem danej jednostki dla wspólnoty narodowej, a nie własnością prywatną. Jeśli ktoś oburza się dziś, że składki w ZUS nie są i nie będą dziedziczone, nie rozumie, na czym polega sens ubezpieczeń społecznych. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja w przypadku środków uzbieranych na prywatnych kontach emerytalnych w III filarze: te są własnością prywatną ze wszelkimi konsekwencjami. Możemy je inwestować agresywnie w akcje, możemy umieszczać ostrożnie na lokatach bankowych czy w obligacjach. Ale to my o tym decydujemy, a nie rząd czy właściciele funduszów emerytalnych.
Podsumowując, I (repartycyjny) i III (kapitałowy) filar realizują sprawiedliwościowe (solidaryzm społeczny) i efektywnościowe cele optymalnej polityki w zakresie zabezpieczenia emerytalnego. Nie ma cudownych rozwiązań, ale to jest znacznie lepsze niż tworzenie II filaru, który jest niby kapitałowy, niby bezpieczny, niby sprawiedliwy, niby efektywny etc. Ale aby ten nowy system mógł sprawnie zadziałać, niezbędna jest rzetelna edukacja finansowa – wtedy ludzie nie będą dawali się oszukiwać ani bałamutnym zapowiedziom rządzących, ani gruszkom na wierzbie obiecywanym przez instytucje finansowe. I będą świadomi, że ich los na emeryturze zależy w dużej mierze od nich samych, a także od ich dzieci. Paradoksalnie nauka ta jest tak stara jak świat, tylko jakoś my nie chcemy o niej pamiętać.
I jeszcze jedno. W interesie państwa jest wzmacnianie III filaru z bardzo prostego powodu – polska gospodarka jak wody na pustyni potrzebuje zwiększenia stopy oszczędzania obywateli. Środki unijne powoli będą się kończyć, na bezpośrednie inwestycje zagraniczne z prawdziwego zdarzenia też nie mamy już co liczyć. Potrzebujemy pieniędzy na inwestycje i publiczne, i prywatne – niech obywatele kupują rządowe obligacje czy akcje rodzimych spółek: to znacznie bezpieczniejsze niż oddawanie środków w ręce zagranicznego kapitału, szukającego krótkookresowych zysków. Dlatego jeśli ktokolwiek w Polsce myśli poważnie o rozwoju kraju, powinien zacząć od wprowadzenia ulg podatkowych zachęcających nas do indywidualnego oszczędzania w III filarze – w ten sposób możemy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Musimy tylko uciec z frontu opanowanego przez specjalistów od wizerunku rządu i funduszy emerytalnych.