Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Kędzierski  5 września 2013

Śmieciowa robota

Marcin Kędzierski  5 września 2013
przeczytanie zajmie 5 min

W ostatnich latach wielu ekonomistów i obserwatorów życia gospodarczego, poszukując inspiracji dla wyjaśnienia przyczyn aktualnego kryzysu, kierowało swój wzrok z powrotem ku dziełom klasyków. David Graeber, profesor antropologii na London School of Economics, sięgając do Keynesa poddał krytyce obecny kształt pracy. Prawdziwym problemem nie są śmieciowe umowy, lecz śmieciowe prace. Nie dość, że pracujemy za długo, to duża część współczesnych zawodów nie ma po prostu żadnego sensu.

Skoro jednak w 2013 roku pracujemy 40, a nawet 50 godzin tygodniowo, czy oznacza to, że Keynes zupełnie się mylił? Graeber dowodzi, że nie do końca. Zmiana struktury zatrudnienia, związana z przejściem od rolnictwa przez przemysł po usługi, sprawiła, że pomimo automatyzacji produkcji rolnej i przemysłowej wciąż musimy (a może chcemy?) pracować w pełnym wymiarze godzin. Badania pokazują, że na przestrzeni XX wieku udział osób pracujących w usługach wzrósł z 25% do 75% wszystkich zatrudnionych. I odwrotnie – automatyzacja doprowadziła do trzykrotnego zmniejszenia poziomu zatrudnienia w sektorach rolniczym i przemysłowym, przy jednoczesnym zwiększeniu produkcji.

Problem polega na tym, że znaczna część tej nowej pracy jest bezużyteczna i nie przynosi żadnych realnych efektów. Teza ta znajduje potwierdzenie w doświadczeniach pracowników korporacji, zajmujących się chociażby księgowaniem czy zarządzaniem jakością, nie mówiąc już o administracji publicznej.

Tworzenie nowych reguł w księgowości nie zwiększa bowiem przejrzystości zasad prowadzenia działalności gospodarczej, lecz raczej je komplikuje (vide polska ustawa o podatku VAT, której obecny kształt jest zdeterminowany lobbingiem firm prawniczych, które jako jedyne orientują się, o co w niej naprawdę chodzi, i wcale nie w głowie im jej zmiana). Podobnie, kontrola jakości żywności często wcale nie wpływa pozytywnie na jej walory odżywcze i smakowe. Jesteśmy więc świadkami ogromnej proceduralizacji życia, która nie służy poprawie jego jakości. Dotyczy to zwłaszcza pracowników tych „niby-prac”, którzy wracając do domu po 8 godzinach, wcale nie mają poczucia dobrze spełnionego obowiązku. Taka praca bez wyraźnego sensu ma katastrofalne skutki dla osoby, która ją wykonuje – jeśli bowiem coś nie ma sensu, to w rzeczywistości nie istnieje. Brak piekarza na osiedlu wszyscy zauważą następnego dnia, brak doradcy finansowego czy sprzedawcy usług telekomunikacyjnych, a już zwłaszcza urzędnika – po kilku tygodniach (paradoksalnie, wiadomość o ich zniknięciu może wielu mieszkańców nawet ucieszyć).

Co nas doprowadziło do tego stanu? Odpowiedź Graebera jest jednoznaczna – konsumpcjonizm. Mając do wyboru zwiększenie ilości wolnego czasu albo poziomu konsumpcji, wybieramy to drugie.

Problem w tym, że zwiększanie konsumpcji możliwe jest wyłącznie dzięki zwiększeniu dochodu (precyzyjnej – jego siły nabywczej). A skoro ze względu na automatyzację produkcji wielkość zatrudnienia w rolnictwie i przemyśle ma swoje granice (nawet jeśli przyjmiemy nieograniczony popyt na nowe gadżety techniki), to dochody można zwiększyć jedynie poprzez wydłużenie czasu pracy w „nowych zawodach” i w ogóle przez stworzenie miejsc pracy w tych „nowych zawodach” (najlepszym przykładem jest stopniowy, ale nieustanny przyrost zatrudnienia w administracji). I nieprzypadkowo użyte zostało sformułowanie „długość czasu pracy”. W tradycyjnych sektorach wynagrodzenie jest ściśle uzależnione od produktywności. W przypadku usług, zwłaszcza nowego typu, mierzenie produktywności nastręcza wielu problemów. Ostatnio w jednym z programów publicystycznych główna ekonomistka konfederacji pracodawców Lewiatan, dr Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, ścierając się z przewodniczącym OPZZ Janem Guzem, dowodziła, że jej produktywność jest znacznie wyższa niż osób zatrudnionych w rolnictwie czy przemyśle. Faktycznie, godzina jej pracy z pewnością jest rynkowo więcej warta. Ale czy to oznacza, że jest ona bardziej produktywna?

Czy sporządzenie jednego raportu w miesiącu jest bardziej produktywne niż upieczenie tysiąca bochenków chleba?

Przykład ten jest oczywiście przejaskrawiony, ale pozwala uchwycić trudność związaną z wyceną pracy w „nowych zawodach”. Trudność, która ma bardzo poważne skutki społeczne – jak bowiem wytłumaczyć fakt, że dyrektor banku zarabia 10-krotnie więcej od pracownika fabryki składającej auta? Czy faktycznie tę różnicę można wytłumaczyć wyłącznie kwalifikacjami czy odpowiedzialnością związaną z pełnionym stanowiskiem? Bo wysiłek pracy i jej realny efekt działają zdecydowanie na korzyść tego drugiego. Ale to rynek wycenia wartość pracy. Pytanie, kto jest dziś tym „rynkiem”, jeśli nie 1% społeczeństwa, dysponujący kilkudziesięcioma procentami zagregowanych dochodów. Czy ta wycena jest naprawdę bezstronna i sprawiedliwa?

Zresztą to nie jedyny problem – ze względu na wydłużający się czas pracy, będący substytutem realnej produktywności, pojawiają się nowe zawody, takie jak np. „wyprowadzacze psów”. One również nie niosą ze sobą dużego ładunku sensu. Stąd Graeber określa je wszystkie mianem „bullshit job”, co w bardzo bezpośrednim tłumaczeniu można nazwać „gównianą pracą” (ale umówmy się – czy nie słyszeliśmy nigdy tego określenia od naszych znajomych urzędników czy pracowników korporacji? Albo czy sami przypadkiem go nie użyliśmy?).

Co jednak robić w tym wydłużonym czasie pracy, skoro realnie, jak pokazują badania, pracujemy ok. 20 godzin w tygodniu? Antropolog z London School of Economics wskazuje, że pozostały czas poświęcamy na organizację spotkań motywacyjnych, uaktualnianie profilów na portalach społecznościowych czy też prywatne zakupy w Sieci, co jest akurat zupełnie zrozumiałe, bo kiedyś trzeba je zrobić, jeśli „pracuje się” po 10-12 godzin na dobę.

Wydaje się, że intuicyjnie większość z nas czuje, że w powyższych rozważaniach w mniejszym lub większym stopniu jest sporo racji. Dlaczego zatem brniemy w ten kanał?

Zdaniem Graebera odpowiedź na to pytanie nie ma charakteru ekonomicznego (czysta chęć zwiększenia dochodu), ale polityczny: w interesie rządzących jest promowanie dłuższego czasu bezsensownej pracy (vide rosnące zatrudnienie w administracji publicznej), bo wtedy ich wyborcy mają mniej czasu na zajmowanie się sprawami publicznymi.

Co ciekawe, trzeci sektor (organizacje pozarządowe) wciągany jest w ten administracyjny „chocholi taniec” i dziś, zamiast odpowiadać na realne społeczne potrzeby, zajmuje się wypełnianiem setek formalnych, bezsensownych procedur, które w żaden sposób nie wpływają na jakość życia wspólnot lokalnych. Znowu: jest to oczywiście przejaskrawienie, ale tendencja w tym kierunku dla osób zaangażowanych w działalność społeczną jest aż nader widoczna.

Zdaniem prof. Graebera uczyniliśmy z dzisiejszego świata piekło, które można zdefiniować jako sytuację, w której jednostki spędzają mnóstwo czasu na znienawidzonych zajęciach, których dodatkowo nie potrafią wykonywać dobrze. Antropolog wykorzystuje przykład zakładu meblarskiego, który zatrudnia najlepszych stolarzy i każe im dodatkowo smażyć ryby. Wszyscy pracownicy przy smażeniu irytują się, że ich koledzy w tym czasie pewnie już robią świetne meble. W rezultacie ryby są źle usmażone, a i meble nie powstają.

Niezależnie od tego, czy zgodzimy się z tezami Davida Graebera, czy nie, jednemu trudno zaprzeczyć – antropologia oraz pytanie o sens istnienia i działania człowieka są fundamentalnym elementem ekonomii, czyli nauki o gospodarowaniu człowieka. A niedostrzeganie tego w imię „czystości naukowej dziedziny” jest niczym innym, jak błędem poznawczym i naukową ignorancją.