Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Wojciech Łysek  12 sierpnia 2013

Łysek: Separacja, ale nie rozwód

Wojciech Łysek  12 sierpnia 2013
przeczytanie zajmie 5 min

Odwołanie spotkania Baracka Obamy i Władimira Putina (planowanego na wrzesień br. przy okazji szczytu G-20) przez administrację prezydenta Stanów Zjednoczonych to z pewnością istotna cezura w relacjach między Waszyngtonem a Moskwą. Reset, czyli okres polepszenia relacji, jaki miał miejsce od 2009 r. należy uznać za zakończony. Koniecznym wydaje się realistycznie spojrzenie na wzajemne relacje między tymi państwami i nie poddawanie się radykalnym opiniom.

Brak fundamentu

Rosję i Stany Zjednoczone nigdy nie łączyła poważna więź, a wzajemne kontakty oparte były o tymczasową wspólnotę interesów. To nie jest rodzaj relacji partnerskich jak te między Londynem, a Waszyngtonem. Brak w relacjach Rosji z Zachodem szerszych fundamentów współpracy, jakie łączą członków Sojuszu Północnoatlantyckiego czy państwa-członkowskie Unii Europejskiej (UE).

Od 1991 r. Moskwa zajmuje w stosunkach międzynarodowych pozycję rewizjonistyczną, dążąc do zwiększenia swych wpływów. Punkt docelowy to powrót na pozycję utraconą w chwili rozpadu Związku Radzieckiego. Stąd też nawet pobieżna analiza wydarzeń na świecie prowadzi nas do wniosku, iż Rosja stoi po stronie wyłaniających się mocarstw, tj. Chin i Iranu, czy próbujących zająć czołowe miejsce w sposób mniej agresywny Brazylii oraz Indii. Jednocześnie Moskwa wraz ze Stanami Zjednoczonymi i UE należy do grupy, która powoli traci na znaczeniu. W efekcie Federacja Rosyjska pozostaje w okresowo napiętych relacjach z Zachodem, próbując w ten sposób wzmocnić swoją rolę wśród „grupy rewizjonistycznej”, a równocześnie prowadzi utajony konflikt o wpływy z Chinami, przede wszystkim w Azji Środkowej, niczym mocarstwo starego typu.

Protokół rozbieżności

Wydarzenia z ostatnich miesięcy należy rozpatrywać biorąc pod uwagę powyższe czynniki. Błędem jest postrzeganie „oziębienia” relacji rosyjsko-amerykańskich jedynie przez pryzmat sprawy Edwarda Snowdena. Oczywiście, to przysłowiowy „gwóźdź do trumny” resetu, który niczym soczewka pokazuje to, co zostało przedstawione wyżej. Gdyby bowiem Moskwę i Waszyngton łączyło rzeczywiste partnerstwo, to sprawa byłego agenta CIA zostałaby rozwiązana zupełnie inaczej. Niestety, Rosja i Stany Zjednoczone to skłócone małżeństwo z rozsądku, które wyciąga przeciw sobie różne codzienne sprawy. Stąd naiwnością byłoby przypuszczenie, iż Kreml nie wykorzysta młodego pracownika amerykańskiego wywiadu i wypuści go, gdy ten szukał schronienia w Moskwie. Z punktu widzenia rosyjskiej racji stanu takie zachowanie należałoby uznać za błąd. Z drugiej strony, Waszyngton nie mógł pozwolić sobie na brak reakcji w takiej sytuacji, w imię zachowania dobrych stosunków. Ofiara przewyższałaby ewentualne korzyści. W końcu Stany Zjednoczone wciąż są supermocarstwem. Mimo, iż próbują abdykować na swoich warunkach, ich pozycja nie pozwala im na takie traktowanie.

Punktów spornych między Federacją Rosyjską i Stanami Zjednoczonymi jest dużo więcej. To nie jest kwestia ostatnich miesięcy. Choć oczywiście za czasów pierwszej kadencji B. Obamy i prezydentury Dmitrija Miedwiediewa, oba państwa dokładały starań (dość wspomnieć, iż Amerykanie porzucili projekt tarczy antyrakietowej), by zażegnywać ewentualne spory, to w ostatnim roku liczba spraw spornych wzrosła. Trwająca od 2011 r. wojna domowa w Syrii, program atomowy Iranu, czy sprawa Snowdena to najbardziej kontrowersyjne kwestie we wzajemnych relacjach.

Personalne roszady

W Federacji Rosyjskiej miała miejsce zmiana kursu. To konsekwencja powrotu W. Putina na Kreml, a z tym łączy się wyraźne zaostrzenie retoryki, jak również samego kursu polityki zagranicznej. Jednak wina nie leży tylko po stronie Rosji. B. Obama, rozpoczynając drugą kadencję może prowadzić bardziej swobodną politykę, przez kolejne dwa lata nie jest bowiem zależny od innych sił politycznych. Prezydent Stanów Zjednoczonych wykuwa więc swój pomnik i kształtuje pamięć o sobie wśród Amerykanów. Poza tym, podobnie jak poprzedni przedstawiciel Partii Demokratycznej – Bill Clinton, B. Obama doświadczył realistycznej gry Rosji i może obecnie czuć się oszukany. Mimo swojego koncyliacyjnego i liberalnego podejścia, typowego dla swego zaplecza partyjnego, nie doprowadził do pełnej normalizacji w relacjach z Kremlem, gdyż jest to nieosiągalne. Druga kadencja stanowi więc okazję, by bez obaw o przegraną w wyborach, wprowadzić radykalniejszy kurs względem Moskwy.

W tym kontekście należy rozpatrywać konsekwencje ustąpienia, „panującej, lecz nie rządzącej” relacjami z Rosją Hillary Clinton. Przypomnijmy, iż sekretarz stanu w pierwszej kadencji B. Obamy, symbolizowała politykę resetu. To ona właśnie wraz ze swoim rosyjskim odpowiednikiem Siergiejem Ławrowem wciskała wspólnie czerwony przycisk symbolizujący nowy początek. Należy mieć na uwadze, iż ten wymiar polityki zagranicznej Waszyngtonu nie znajdował się w orbcie jej bezpośrednich zainteresowań. Istotniejszą rolę pełnił doradca B. Obamy, Michael McFaul. Ten naukowiec, przed przejściem do polityki dyrektor Center on Democracy, Development, and the Rule of Law został uznany architektem polityki względem Rosji podczas obecnych rządów demokratów. Prezydent w 2011 r. wyznaczył go na ambasadora Stanów Zjednoczonych w Moskwie, co dodatkowo umocniło jego pozycje w administracji, a poza tym podniosło status relacji amerykańsko-rosyjskich. Należy jednocześnie pamiętać, iż przedstawiając go opinii publicznej, jeden z rosyjskich portali zamieścił następującą informację: „specjalista od demokracji, ruchów przeciw dyktatorom, rewolucji”. Można więc było założyć, że odnowione relacje nie będą naiwnym ustępowaniem Moskwie.

Poza tym, gdy zrezygnowała firmująca reset H. Clinton, zastąpił ją posiadający z pewnością mniejsza ambicje polityczne John Kerry. Wraz z początkiem drugiej kadencji nastąpiły kolejne przesunięcia: doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego mianowano Susan Rice, a ambasadorem Stanów Zjednoczonych przy ONZ Samantę Power. Wszystkie te przetasowania należy interpretować jako wyraz nieustępliwości B. Obamy. Zmiany źle odebrano w Moskwie, gdyż nowy doradca ds. bezpieczeństwa, wcześniej jako przedstawiciel Waszyngtonu przy ONZ niejednokrotnie krytycznie odnosił się do rosyjskiej polityki.

Wzajemna zależność

Psychologiczną przewagę mimo wszystko posiada Rosja. Stany Zjednoczone, pomimo innego rozłożenia akcentów mają mniejszy margines swobody. Waszyngton potrzebuje wsparcia Moskwy, podobnie jak NATO, a szczególnie rosyjskiej przestrzeni powietrznej dla transportu środków militarnych. A już wkrótce także po to, by rozpocząć wycofywanie się z Afganistanu.

Z perspektywy Moskwy, w dłuższej okresie, w interesie Federacji Rosyjskiej leży by południowe granice pozostały bezpieczne. Azja Środkowa to „miękki podbrzusze” Rosji. Stamtąd przyjść może zagrożenie dla stabilności państwa. W tym kontekście wypada wspomnieć o islamskim fundamentalizmie, a co się z tym wiąże: terroryzmie. To także miejsce uprawy narkotyków i początek tras ich przemytu, czy też potencjalne źródło nowej fali migrantów. Już obecnie problem przybyszów z południa (czy to z Kaukazu czy z państw środkowoazjatyckich) stanowi poważne wyzwanie dla stabilności Rosji. Natomiast z punktu widzenia geopolityki, wycofanie Stanów Zjednoczonych i NATO z Afganistanu może spowodować chaos i wytworzyć vacuum w tym regionie. A przypomnijmy, iż swoje wpływy w Azji Środkowej wzmacniają Chiny, które tylko pobieżnie mają wspólne interesy z Moskwą. Słowem podsumowania wątku, wypada wspomnieć, iż Szanghajska Organizacja Współpracy to rodzaj rosyjsko-chińskiego kondominium nad republikami środkowoazjatyckimi.

Z pewnością koniec resetu, którego jesteśmy świadkami, zostanie odnotowany przez media oraz poddany uważnej obserwacji. Jednym z test-points relacji Waszyngtonu i Moskwy będzie stosunek Stanów Zjednoczonych do Europy Środkowo-Wschodniej. Już obecnie można zauważyć pewne przesunięcia. Otóż, nowy ambasador w Kijowie, Geoffrey Pyatt ogłosił, iż jego głównym zadaniem będzie wspieranie proeuropejskiego kursu Ukrainy, a przede wszystkim jej energetycznej niezależności. Takie oświadczenie z pewnością nie spotkało się z poparciem Moskwy.

Nie należy popadać jednak w euforię. Z pewnością pomocna okazać się może historyczna kalka, gdy państwa Międzymorza zastępowały razem, ze względu na bolszewizację Rosji, ówczesnemu hegemonowi – Francji, potężnego sojusznika na Wschodzie. Obecnie Europa Wschodnia z pewnością okaże się pomocna jedynemu supermocarstwu i w przypadku pogorszenia stosunków rosyjsko-amerykańskich, jej rola wzrośnie. Jednak powrót do czasów prezydentury George’a W. Busha już nie nastąpi. W rankingu zainteresowania USA miejsce Europy wyraźnie się obniża. Waszyngton co raz częściej skupia swą uwagę na Pacyfiku.

Małżeństwo z rozsądku

We współczesnym świecie Stany Zjednoczone i Rosja są skazane na wzajemne kontakty. Z pewnością, prócz przyciągających media sporów, obaj gracze muszą ze sobą współpracować. Nie jest to ich samodzielny wybór. To konsekwencja współczesnych zagrożeń z dziedziny bezpieczeństwa, przed jakimi stoją państwa, a także nie dających się przewidzieć zmian w światowym układzie sił. Zachód, a więc przewodzące mu Stany Zjednoczone, i Rosja zgodnie z postawioną dwadzieścia lat temu przepowiednią Zbigniewa Brzezińskiego, jako bliskie sobie kulturowo organizmy, muszą ze sobą współpracować. Ta swoista para graczy wchodzi więc po kolejnym, krótkim acz burzliwym „miesiącu miodowym” w kilkuletni czas separacji. Rozwód im jednak nie grozi, okoliczności na to nie pozwalają. Małżeństwo z rozsądku musi trwać nadal.