Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Kędzierski: Można założyć, że epidemia kosztowała już w tym roku życie około 45 tys. ludzi, a to jeszcze nie koniec

Kędzierski: Można założyć, że epidemia kosztowała już w tym roku życie około 45 tys. ludzi, a to jeszcze nie koniec https://unsplash.com/photos/Z9arfr0f248

Czy jest jakaś liczba, która opisuje nam pandemię? Myślę, że 125 tysięcy jest tą liczbą. Wiarygodną, a jednocześnie obrazującą skalę tragedii. Zastanawiam się, czy w kolejnych wpisach w ogóle pisać o liczbach. Czy nie zostawić po prostu tych 125 tys. i powtarzać je niczym Katon Starszy.

Z kronikarskiego obowiązku donoszę, że zgodnie z przewidywaniami sprzed tygodnia fala opada. Średnia tygodniowa liczba zdiagnozowanych przypadków spadła z 20 064 do 18 866 (-5,8%). Analogicznie spada też liczba osób kierowanych na testy w POZ oraz średni tygodniowy odsetek testów pozytywnych (obecnie 21,65% wobec 24,07% przed tygodniem – w szczycie było ponad 31%). Zakładając na podstawie dotychczasowych badań następujący ciąg logiczny: zachorowanie (dzień 0) – diagnoza (dzień 7-10) ‒ ew. hospitalizacja (dzień 14-16) – ew. zgon (dzień 24-25), można spróbować zobaczyć, gdzie jesteśmy. Szczyt diagnoz przypadł na 31 marca (dane z 1 kwietnia – max. średnia tygodniowa na poziomie 28 873).

W tej sytuacji szczyt hospitalizacji powinien przypaść tuż po świętach, i faktycznie – nastąpił w środę 7 kwietnia (34 864). Dane z dziś mówią o 32 781 zajętych łóżkach, czyli widać istotny spadek – zresztą sygnały o powolnym luzowaniu płyną też ze szpitali w tych najbardziej oblężonych województwach. Idąc wreszcie dalej tą logiką – szczyt zgonów powinien następować właśnie teraz. Kluczowe będą dane z jutra (soboty), ale można założyć, że szczyt minęliśmy ok. środy 14 kwietnia, czyli nieco wcześniej.

Jak do tej pory, od 1 stycznia 2021 zanotowaliśmy oficjalnie 32 574 zgony przypisane COVID-19. Łącznie od początku pandemii liczba ta osiągnęła 61 208. Mowa tu oficjalnych zgonach. Wiemy z raportu MZ, że w 2020 roku zanotowaliśmy 67 tys. tzw. nadmiarowych zgonów. Dane za 2021 są wciąż niepełne – czekamy wciąż na oficjalne informacje z 14 i 15 tygodnia (5-11.04 i 12-18.04), czyli okres, w którym tych zgonów będzie najwięcej.

Wiemy już jednak, że do 4 kwietnia liczba nadmiarowych zgonów względem lat 2010-2019 wyniosła 37,6 tys. Kolejne dwa tygodnie dołożą ok. 13 tys. nadmiarowych zgonów, więc dobijemy do 50 tys. Przyjmując założenie, że część tej różnicy tłumaczy starzenie się społeczeństwa, można założyć, że epidemia kosztowała już w tym roku życie jakichś 45 tys. ludzi, a to jeszcze nie koniec.

Myślę, że można założyć, że do tej liczby trzeba będzie dodać jeszcze 10-15 tys. osób, co da nam liczbę 55-60 tys. Łącznie ze zgonami z poprzedniego roku wychodzi 125 tys. ofiar pandemii COVID-19 w Polsce. Czyli niemal dokładnie tyle, ile w czarnych scenariuszach („jeśli wszystko pójdzie nie tak”) późnym latem 2020 roku przewidywali modelarze z ICM UW z Warszawy i MOCOS z Wrocławia. To zaś oznacza, że wszystko poszło nie tak.

Wydaje mi się jednak, że koleżanki i koledzy niespecjalnie cieszą się z trafności swoich prognoz. Zresztą powiedzmy sobie szczerze – we wrześniu ubiegłego roku chyba nikt nie wierzył, że ta liczba 125 tys. ofiar jest w ogóle możliwa. Ostatnio w wielu wywiadach pytano mnie, czy jest jakaś liczba, która opisuje nam pandemię. Myślę, że 125 tysięcy jest tą liczbą. Wiarygodną, a jednocześnie obrazującą skalę tragedii. Zastanawiam się, czy w kolejnych wpisach w ogóle pisać o liczbach. Czy nie zostawić po prostu tych 125 tys. i powtarzać je niczym Katon Starszy.

Ostatnio było bardzo długo, poza tym sporo myśli „sprzedałem” w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim (jak ktoś nie czytał, link w komentarzu), więc dziś podzielę się tylko jedną krótką obserwacją, do której zachęcił mnie Andrzej Kubisiak z Polskiego Instytutu Ekonomicznego. Nie zgadza się on z tezą, którą zaprezentowałem w rzeczonym wywiadzie, że pandemia COVID-19 niczego nie zmieni, a jedynie przyśpieszy procesy, które obecne były (lub gdzieś się już czaiły) przed tym nieszczęsnym 2020 rokiem. Wydaje mi się, że ma on rację, ale jednocześnie czuję, że i ja się nie mylę. Nie będę jednak pisał o tym, dlaczego czuję, że się nie mylę, bo napisałem o tym już 70 odcinków. Wolę skupić się na potwierdzeniu tezy Andrzeja.

Dlaczego zatem ma on rację? Powód jest prosty i pisałem o nim przed tygodniem. Musimy się liczyć z tym, że rzeczywistość pandemiczna pozostanie z nami przez najbliższe 3-5 lat. To zaś wpłynie na zachowania części z nas – to będzie właśnie ta „nowa normalność”, o której piszę od sierpnia 2020 roku. Zdaje sobie sprawę, że nie będzie to doświadczenie powszechne, ale widząc relacje z wydarzeń sprzed pandemii pierwsza myśl, która mnie uderza, to pytanie: „Gdzie ci ludzie mają maski”.

Idąc dalej tym tropem, wydaje mi się, że na trwałe będę unikać większych skupisk ludzi, i że w ogóle podświadomie będę starał zachować się większy dystans wobec ludzi w pociągu, sklepie czy kościele. Będę sobie też zadawał pytanie, czy faktycznie moja obecność w danym miejscu jest potrzebna, czy też da się to załatwić w trybie zdalnym. To oczywiście przywilej mojej pracy, ale nawet osoby, które nie mogą sobie na to pozwolić, muszą się zastanowić, czy kolejną sobotę spędzić w lesie czy w galerii handlowej.

Dla jasności – podejrzewam, że spora grupa ludzi już dziś mających dystans do dystansowania się i nie będzie żyła takimi wątpliwościami. Myślę jednak, że całkiem niemiała część społeczeństwa, choćby podświadomie, wejdzie w zupełnie nowy modus operandi. To zaś może oznaczać istotne zmiany dla funkcjonowania wielu usług. Nie mam wcale przekonania, że kina czy teatry nie przejdą gruntownych przeobrażeń. Analogicznie restauracje, salony fryzjerskie, etc. Nawet jeśli wirus nas, daj Boże, opuści, w głowach wielu pozostanie strach.

Nie będzie on przejawem jakiejś paranoi, zresztą podobnie jak doświadczenie braku owego strachu. Obydwie emocje wydają mi się równie zasadne, a zarazem nienegocjowalne, co niestety może skutkować kolejną osią społecznego podziału. Choćby dlatego, że zachowania w przestrzeni publicznej obydwu grup wykluczają się – jakoś trudno mi uwierzyć, by osoby, które nie czują zagrożenia, przejmowały się obawami innych i np. zachowywały dystans w sklepie. To zaś oznacza, że osoby mające poczucie zagrożenia zostaną de facto zmuszone do większej samoizolacji, bo liczba przestrzeni publicznych, która będzie dawała im poczucie bezpieczeństwa, może ulec gruntownemu zmniejszeniu.

Wydaje mi się, że choć nie jest to najważniejszy skutek pandemii, powinniśmy pomału zacząć nad tym myśleć. Nie powinniśmy bowiem zmuszać kogokolwiek do zachowań, które w jego opinii są dla niego ryzykowne, choćby dlatego, że nie jesteśmy w stanie dać absolutnie żadnej gwarancji, że takie nie są. A pandemia COVID-19 pokazała nam, że choć prawdopodobieństwo, iż stanie się nam coś bardzo złego, jest niskie, to nie jest one wcale bliskie zeru. Zwłaszcza mając na uwadze choćby ryzyko pojawienia się nowych szczepów, odpornych na szczepionki.

A skoro już mowa o szczepionkach, po pierwotnych sukcesach zaczynamy odstawać i chyba trudno za to winić rządzących, bo zamieszanie wokół szczepień ma ogólnoświatowy charakter. Mamy jeden z najniższych odsetków zaszczepionych osób 80+ (niższy jest tylko w krajach bałtyckich, na Słowacji i w Bułgarii), i co najgorsze – w tej grupie wiekowej przyrost liczby osób zaszczepionych jest mniejszy niż w młodszych grupach 60+ i 70+.

Zważywszy, że po ostatnich dostawach problemy z dostępnością szczepionki nie występują – ba, mamy nawet 2 mln niewykorzystanych dawek ‒ można założyć, że zaszczepili się prawie wszyscy, którzy chcieli. To zaś oznacza, że prawie połowa seniorów zaszczepić się nie chce. Osoby młodsze, czekające na szczepionkę, mogą się cieszyć – w mojej opinii „uwolnienie” szczepień to kwestia kilkunastu dni. Jak ktoś chce się zaszczepić, do końca czerwca dostanie przynajmniej jedną dawkę. Ale gdyby trafiła nam się kolejna fala, choć mamy nadzieję, że tak się nie stanie, będziemy mieć problem z szybką rosnącą śmiertelnością.

W każdym razie przed rozpoczęciem akcji szczepień wydawało mi się, że realne poziom wyszczepienia to 7 mln ludzi. Po zamieszaniu z Krystyną Jandą uwierzyłem, że ta liczba dobije do 15 milionów. Na razie mamy 6,2 mln osób i obawiam się, że wspomniane 15 mln to jednak pobożne życzenia. No ale zobaczymy. Tak czy siak widać już, że szczepienia nie rozwiążą nam wszystkich problemów w tym roku, bo o tym, że w przyszłym też tego nie zrobią, pisałem w ostatnim odcinku. Niestety, trudno zasugerować, aby rząd mógł w tej sprawić zrobić coś lepiej. Są pewne zjawiska, na które nasz wpływ jest po prostu mocno ograniczony. Jeśli te 125 tys. zgonów, zwłaszcza wśród seniorów, nie zadziałało na świadomość 40% ludzi w wieku 70+, to ciężko mi sobie wyobrazić, co mogłoby tego dokonać.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.