Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Biskup: Niedemokratyczny system wyborczy w Wielkiej Brytanii wspiera sprawny rząd [NIEZBĘDNIK PRZEDWYBORCZY]

przeczytanie zajmie 17 min

Ukrytą w brytyjskim systemie politycznym wartością naczelną jest kreowanie sprawnego rządu. System wyborczy jest ewidentnie niesprawiedliwy pod względem zapewniania reprezentacji odzwierciedlającej rozkład preferencji politycznych w społeczeństwie. Nie zapewnia też równej reprezentacji wszystkich grup społecznych. Można wręcz powiedzieć że z tego względu nie jest do końca demokratyczny. W 2015 r. Szkocka Partia Narodowa (SNP) zdobyła 56 mandatów na podstawie ok. 1,5 mln głosów, zaś Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) zdobywając ok. 4 mln głosów rozproszonych po całym kraju zdobyła tylko jeden mandat. Ten system daje bardzo wyraźną premię zwycięskiej partii po to, by mogła sformować sprawny, większościowy, jednopartyjny rząd – mówi przed czwartkowymi wyborami w Wielkiej Brytanii dr Przemysław Biskup, ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego specjalizujący się w polityce brytyjskiej. 

J24: W czwartek 8 czerwca Brytyjczycy pójdą do lokali wyborczych, aby przedterminowo wybrać skład nowego parlamentu. Głównym konkurentem Theresy May do objęcia teki premiera jest Jeremy Corbyn – polityk przez wiele lat znajdujący się na marginesie własnej partii, o którym jeszcze dwa lata temu nikt nie pomyślałby, że może kiedykolwiek zostać jej liderem. Sondaże sugerowały początkowo walne zwycięstwo torysów, im bliżej jednak głosowania, tym bardziej dystans pomiędzy konserwatystami a Partią Pracy topnieje – w badaniu firmy YouGov opublikowanym 1 czerwca różnica wyniosła raptem 3 punkty procentowe. Czy w tych wyborach odtwarza się schemat, który znamy z wyborów prezydenckich w USA, a w nieco innej formie też z referendum ws. Brexitu? Czy premier May może czekać los Hillary Clinton, wyprzedzonej na ostatniej prostej przez „niewybieralnego” outsidera?

Dr Przemysław Biskup: Z sondażami jest zawsze tak, że liczby nie przemawiają same, wymagają interpretacji. Z mojej perspektywy rzuca się w oczy, że sukcesy Partii Pracy nie są zasadniczo odnoszone kosztem Partii Konserwatywnej. Na razie jesteśmy świadkami powrotu do systemu klasycznego duopolu, gdzie obie główne partie, inaczej niż w kilku poprzednich cyklach wyborczych, zaczynają uzyskiwać takie poparcie, jakie normalnie w ramach dwubiegunowego systemu westminsterskiego uzyskiwać powinny. W tej chwili ich łączne notowania oscylują wokół 80%, podczas gdy w przypadku pięciu ostatnich wyborów były zbliżone do raptem 70%. Mechanika systemu westminsterskiego przy tak niskim poparciu dla dwóch głównych partii nie działa dobrze. W tej chwili obserwujemy powrót do tego, co większość podręczników politologicznych uznaje za klasyczny system brytyjski.

Czyli dwie główne partie zyskują kosztem partii trzecich. Co się stało w ostatnich latach, że poparcie dla nich się załamało?

Przyczyny są różne w przypadku partii tracących poparcie na rzecz konserwatystów i na rzecz labourzystów. Dawniej torysi tracili głosy ze względu na sukces UKIP-u. Pamiętajmy, że chociaż w ostatnich wyborach UKIP zdobył tylko 1 mandat, to otrzymał niemal 13% głosów. Jednak podstawowy dylemat, który powodował rozdzielenie się poparcia prawicowych wyborców na dwie partie, został rozstrzygnięty: Brytyjczycy zdecydowali w referendum o wyjściu z Unii Europejskiej.

Po lewej stronie czynników jest więcej. Brexit też odgrywał tu pewną rolę, ponieważ także lewica była z jego powodu podzielona. Dziś Partia Pracy stoi na stanowisku poszanowania werdyktu społeczeństwa, co czyni jej sytuację wewnętrzną bardziej jednoznaczną. Określenie się jako stronnictwo „miękkiego” Brexitu (w przeciwieństwie do konserwatystów, którzy w razie konieczności nie chcą cofać się przed Brexitem „twardym”) wystarcza im dziś do zachowania wewnętrznego pokoju.

Co więcej, już od 2010 roku Partia Pracy zmagała się z kryzysem tożsamości – zarówno w warstwie wizerunku, jak i programu miała problem z przekonującym wpisaniem się w swoje lewicowe miejsce na scenie politycznej. Elitę partyjną – myślę zwłaszcza o posłach –  tworzyli w znakomitej większości ludzie ukształtowani w czasach Blaira i Browna. Pod wieloma względami można by nazywać ich dobrymi thatcherystami, może tylko o trochę większej wrażliwości społecznej. Na pewno jednak nie mogli uchodzić za lewicę z prawdziwego zdarzenia. Ta tak zwana blairowska Nowa Partia Pracy w pewnym momencie w oczach wyborców przestała w jakiś bardziej zasadniczy sposób odróżniać się od konserwatystów. To się zemściło: wystarczyło, by Partia Konserwatywna uzyskała dzięki młodemu, energicznemu Cameronowi bardziej atrakcyjny wizerunek, aby to ona przejęła władzę w 2010. To rzecz jasna pewne uproszczenie – nie zapominajmy też, że w latach 2008 i 2009 labourzyści zaprezentowali się jako partia niekompetentna gospodarczo. Kryzys światowy w Wielkiej Brytanii odczuto bowiem bardzo silnie. Partia zapłaciła jednak za to polityczną cenę wiele lat temu i dziś już jej to nie obciąża. Dzięki Corbynowi odzyskała też swoją wyraźnie lewicową tożsamość, co zwiększa jej wyrazistość w roli opozycji wobec torysów. Nie obyło się to zresztą bez wstrząsów, bo partyjny establishment bynajmniej nie zmienił poglądów – przywództwo Corbyna spotkało się wręcz z bojkotem labourzystowskich posłów, którzy doprowadzili do ponownych wyborów przewodniczącego raptem rok od objęcia przez niego stanowiska. Corbyn zwyciężył ponownie, ponieważ cieszy się mocnym i szerokim poparciem partyjnych „dołów”.

Czyli Partia Pracy pozostawiła mniej miejsca dla pozostałych partii lewicowych po prostu dochodząc do ładu z samą sobą?

Tak, ale to nie tylko to. Ważną siłą na brytyjskiej centro-lewicy jest szkocka SNP. SNP nie tylko rządzi w Szkocji, ale aspiruje też do roli faktycznej głównej partii opozycyjnej – przez ostatni rok, gdy Partia Pracy była bardzo podzielona i zajęta sama sobą, chyba nawet rzeczywiście tę rolę pełniła. Ponieważ sprawuje ona władzę w Szkocji, może wylegitymować się realnym doświadczeniem rządowym, ale – co nie mniej ważne – jest też jedyną partią opozycyjną mającą dostęp do aparatu administracyjnego, co umożliwia jej opracowanie realnych i pogłębionych propozycji programowych.

Ale SNP nie zabiega chyba o mandaty poza Szkocją?

Nie, ale zabiega o utrzymanie monopolu w samej Szkocji, co ma kluczowe znaczenie dla układu sił w Westminsterze. W swych złotych czasach, w epoce Blaira, Partia Pracy wygrywała wybory właśnie dzięki mandatom szkockim. Bez nich labourzyści, nawet zdobywając w wyborach pierwszy wynik, mają zbyt mało mandatów do samodzielnego rządzenia i są zmuszeni do koalicji albo stworzenia rządu mniejszościowego, który musi na bieżąco „kupować” poparcie posłów opozycji przy każdej podejmowanej decyzji. Niezależnie od przyjętego układu, zawsze służy on SNP, pełniącej rolę języczka u wagi.

Tradycyjną ogólnobrytyjską „partią alternatywną” byli jednak Liberalni Demokraci.

Liberalni Demokraci zapłacili już w 2015 roku bardzo wysoką cenę za koalicję z konserwatystami w kadencji 2010-2015. Wizerunkowo obciążały ich przede wszystkim cięcia budżetowe przeprowadzone przez tamten rząd, które współfirmowali. Dziedzictwo tamtej koalicji pośrednio wciąż ich obciąża, bo jeżeli nie są dziś opozycją wobec cięć (a nie mogą nią przecież wiarygodnie być), to jaką mają ofertę dla wyborców niechętnych polityce torysów? Dziś zabrakło dla nich roli, co znajduje odzwierciedlenie w niskich wskaźnikach poparcia.

Twierdzi Pan, że w tych wyborach jesteśmy świadkami powrotu do sytuacji modelowej. Polityczne okoliczności, w jakich się to odbywa wydają się jednak dalekie od „zwyczajności”. O tych wyborach mówi się nawet, że są najważniejszymi od pokolenia. Czy naprawdę nie ma w tej kampanii niczego nietypowego?

Tak daleko bym się w jej ocenie nie posuwał. Mamy w tej kampanii kilka specyficznych zjawisk. Po pierwsze, jeżeli spojrzeć na rozkład poparcia w przekroju wiekowym, partie lewicowe mają zawsze przewagę wśród wyborców młodszych – granica przebiega mniej więcej na pułapie 35-40 lat. Konserwatyści oraz UKIP są silniejsi w starszych grupach wiekowych, przy czym ostatnie, marcowe wybory samorządowe pokazują, że konserwatyści zdołali przejąć wyborców UKIP-u. Zatem w tej chwili można właściwie utożsamiać poparcie dla prawicy z poparciem dla Partii Konserwatywnej. W przygotowanym na te wybory manifeście programowym Partii Konserwatywnej przewidziano reformy socjalne powszechnie postrzegane, jako uderzające właśnie w starszych obywateli – chodzi zwłaszcza o zmiany, do których przylgnęła nazwa dementia tax. Manifest zapowiadał wprowadzenie opłat dla części osób starszych korzystających z pomocy pracowników opieki społecznej we własnych domach – do płacenia zobowiązani byliby seniorzy dysponujący majątkiem większym niż 100 tysięcy funtów. Torysi oburzają się na to określenie, ale w dyskusji pomysł funkcjonuje pod hasłem „podatku od starości”. To duży problem, bo właśnie starsze pokolenie stanowi zdyscyplinowany i aktywny wyborczo elektorat – w populacji wszystkich głosujących osoby starsze są nadreprezentowane. W tej chwili część z nich może się od konserwatystów odwrócić i zagłosować na Partię Pracy, albo – co też dla nich groźne – po prostu w dniu głosowania zostać w domach. To właśnie jest pierwszy czynnik zmiany odróżniający te wybory od innych.

Jaki jest drugi?

Nieoczekiwane odejście od tematu, który miał być głównym przedmiotem dyskusji. Wydawało się, że główną osią kampanii musi być problem Brexitu, ale tak było tylko na początku. Spór w rzeczywistości dotyczy głównie spraw wewnętrznych – polityki społecznej, szkolnictwa, cięć budżetowych itp. To nie sprzyja konserwatystom, którzy w tego typu debacie prezentują się jako partia ludzi bez serca, pomaga zaś „wrażliwym” labourzystom. Nie tylko im zresztą, bo na tych samych wątkach gra szkocka SNP, walijska Plaid Cymru, jak również Liberalni Demokraci. Ci ostatni w ostatecznym rozrachunku wychodzą jednak na tym odwróceniu kampanijnych akcentów źle. Gdyby dyskusja koncentrowała się na Brexicie, Liberalni Demokraci staliby naprzeciwko torysów jako drugi biegun sporu, bo mają w nim wyraziste stanowisko, w przeciwieństwie do bardzo rozchwianej i wewnętrznie pod tym względem rozdartej Partii Pracy. Taka kampania byłaby dyskusją prawicowej „partii Brexitu” z liberalno-lewicową partią antybrexitu, natomiast Corbyn, który sam jest umiarkowanym eurosceptykiem, nie wyglądałby w tym scenariuszu na tak wyraźną alternatywę dla premier May. Zupełnie inaczej jest teraz, gdy w sporze o wydatki budżetowe Corbyn, jako polityk demonstrujący przez całą swoją długą karierę konsekwentne i niekoniunkturalne przywiązanie do lewicowo-socjalistycznych ideałów, jest dla swej partii dużym atutem. Komu jak komu, ale jemu nikt nie może odmówić wiarygodności, gdy krytykuje obecny gabinet za cięcia.

A jak wpłynęły na kampanię zamachy w Manchesterze i Londynie?

To jest właśnie trzeci czynnik składający się na wyjątkowość tych wyborów. Wpływ tych zdarzeń jest paradoksalny – można by się spodziewać, że będą one konsolidować wyborców wokół rządu, zwłaszcza że ten dosyć dobrze sobie z sytuacją radzi. Okazuje się jednak, że opozycji udało się nakierować dyskusję o przyczynach zamachów na kwestię spuścizny po rządach Theresy May w resorcie spraw wewnętrznych, sprawowanych bezpośrednio przed objęciem przez nią teki premiera. Pamiętajmy, że była ona najdłużej urzędującym ministrem spraw wewnętrznych po II wojnie światowej – pełniła stanowisko 6 pełnych lat. Jej dorobek jest teraz przez opozycję kwestionowany. Szczególnie podkreśla się jej rolę w egzekwowaniu cięć budżetowych, które skutkowały utratą ok. 20 tys. etatów policyjnych. Zwróćmy uwagę, że początkowo kampania konserwatystów była budowana na opozycji: odpowiedzialna, stabilna, mająca osiągnięcia ministerialne pani May kontra Corbyn – outsider, który nigdy nie sprawował żadnej poważnej funkcji państwowej, do tego człowiek utrzymujący stosunki z działaczami Hamasu i IRA.

Dzięki zamachom daje się wiarygodnie podważyć główną narrację May.

Udaje się przynajmniej mocno w nią uderzyć. Bardziej na marginesie pojawia się też wątek tego, jak bardzo Wielka Brytania potrzebuje współpracy w zakresie bezpieczeństwa z krajami UE. Konserwatyści są jako „partia Brexitu” wrażliwi na atak również z tej pozycji. Ta nowa sytuacja sprawia, że wynik wyborów jest niepewny w znacznie większym stopniu niż przed zamachami.

Mimo to jednak moim zdaniem nie można mówić o przełomie. Konserwatyści wciąż utrzymują przewagę, choć ona maleje.. Ważne, żeby zauważyć, że zmniejszanie się tej różnicy wynika nie tyle ze spadku poparcia dla torysów, co ze wzrostu zaufania do labourzystów. Ostatecznie jednak o wyniku zdecyduje dosyć mała grupa uprawnionych do głosowania, którą szacuję na ok. 500-600 tys. osób (porównajmy to do ok. 30 mln uprawnionych w całym kraju), rozlokowanych w kilkudziesięciu okręgach marginalnych. W ostatnich wyborach Partia Pracy uzyskała nieco ponad 30% poparcia, Partia Konserwatywna zaś niecałe 37%. Gdy przeliczono głosy na mandaty okazało się jednak, że konserwatyści zdobyli prawie 51% miejsc w izbie, podczas gdy labourzyści niespełna 36%. Różnica w liczbie zdobytych mandatach była zatem znacznie większa niż różnica w liczbie zdobytych głosów. Tak działa system brytyjski – jeżeli konserwatyści będą mieli dostatecznie dużo szczęścia, jeżeli ich przewaga rozłoży się w okręgach marginalnych w odpowiedni sposób, to mogą mieć nawet 100 mandatów przewagi nad dzisiejszą opozycją. I odwrotnie – jeżeli będą mieli pecha, mogą nawet stracić większość.

Rzeczywiście, sondaże poparcia partii politycznych przeprowadzane dla całego kraju mogą dawać przybliżenie wyniku tylko w przypadku ordynacji proporcjonalnej.

Absolutnie, w systemie większości względnej, przy 650 jednomandatowych okręgach wyborczych, które mają Brytyjczycy, takie proste wnioskowanie jest skrajnie nieskuteczne.

Należało by zrobić raczej 650 sondaży, osobno dla każdego okręgu?

Myślę, że niekoniecznie 650 – przypuszczam, że przebadanie ok. 300 okręgów wystarczyło by do przewidzenia możliwego wyniku. To wynika właśnie stąd, że tylko część okręgów to okręgi marginalne, czyli takie, w których dystans między rywalami jest niewielki, więc o zwycięstwie może zdecydować stosunkowo niewielka liczba głosów. Wiele okręgów to jednak okręgi „pewne”, czyli takie, w których od dawna wiadomo, która partia cieszy się poparciem przytłaczającej większości wyborców. Na przykład w Irlandii Północnej żadna ogólnobrytyjska partia nie wystawia swoich kandydatów, bo w tych okręgach nie mają szans na zwycięstwo. To skrajny przykład, ale jest wiele innych obszarów, których badanie moglibyśmy sobie odpuścić, bo wynik jest tam z góry znany. To wciąż jednak wymaga bardzo wysokich nakładów. Właściwie żaden z sondaży finansowanych przez media nie jest przeprowadzany na tym poziomie wyrafinowania. Żeby pobudzać dyskusję – a przecież to właśnie media interesuje – to wcale nie jest potrzebne. Przypuszczam, że przynajmniej główne partie robią na własną rękę szczegółowe, lokalnie zogniskowane badania, dzięki czemu mają lepszy obraz sytuacji niż komentatorzy. U konserwatystów nie widać na razie paniki, wobec czego podejrzewam, że realna sytuacja jest dla nich znacznie bardziej optymistyczna, niż skłonni bylibyśmy sądzić czytając o dystansie kurczącym się do 3 punktów procentowych.

To dobry moment, żeby wrócić jeszcze na chwilę do rywalizacji w łonie lewicy. W poprzednich wyborach w 2015 r. Partia Pracy uzyskała 232 mandaty, Partia Konserwatywna 330 mandatów, zaś szkoccy nacjonaliści zdobyli 4,7% głosów i 56 mandatów (na 650 mandatów w Izbie Gmin). W efekcie torysi w latach 2015-17 formowali stosunkowo słaby jednopartyjny rząd większościowy, bardzo wrażliwy na niemal każdą absencję lub bunt szeregowych posłów. W systemie westminsterskim jednak istota wyborów polega na wypracowywaniu lokalnych większości w 650 okręgach wyborczych z osobna, przy czym mandat zdobywa kandydat z najlepszym wynikiem (większość zwykła), nawet jeżeli jego najsilniejszy konkurent dostał raptem kilkanaście głosów mniej. W 2015 r. w wyniku niemal optymalnej geograficznej dystrybucji głosów SNP zdobyła 56 mandatów na podstawie ok. 1,5 mln głosów (czyli ok. 26 tys. głosów na mandat), zaś UKIP, zdobywając ok. 4 mln głosów rozproszonych po całym Zjednoczonym Królestwie, zdobył tylko jeden mandat.

Najbardziej korzystne dla lewicy wyniki sondażowe publikowane przez YouGov przewidują tzw. zawieszony parlament, czyli taki, w którym w Izbie Gmin żadna partia nie ma większości. Jeżeli prognoza ta miałaby się sprawdzić, przyrost poparcia mierzonego głosami dla dwóch głównych partii wcale nie musi się przełożyć wprost – lub w ogóle – na mandaty. Kluczową kwestią będzie bowiem dystrybucja geograficzna nowych głosów uzyskiwanych przez daną partię w proporcji do nowych głosów uzyskiwanych przez pozostałe ugrupowania. W rezultacie ww. prognoza mierzona mandatami daje torysom 305 mandatów za 42% głosów, laburzystom 268 mandatów za 38% głosów, zaś SNP 42 mandaty za 4% głosów, co odebrałoby Partii Konserwatywnej szansę na samodzielne rządzenie i – wobec jej braku zdolności koalicyjnej po doświadczeniach Liberalnych Demokratów z lat 2010-2015 – na rządzenie w ogóle. W tym wariancie laburzyści mają szansę na objęcie rządów, ale pod warunkiem sformowania szerokiej „koalicji postępowej”, której nie da się zbudować bez poparcia SNP.

Rozmawiamy o tematach kampanii, ale odnosi się wrażenie, że ona w znacznej mierze ucieka od wątków merytorycznych, dotyczących polityk publicznych, koncentrując się zamiast tego na aspektach personalnych. Szczególnie konserwatyści starają się sprowadzić wybory do plebiscytu nad tym, czy przyszłym premierem ma być Theresa May czy Jeremy Corbyn.

To prawda. Dla nich to korzystna strategia, bo mało jest wyborców, którzy stojąc wobec takiego wyboru mają wątpliwości, kto z tej dwójki ma lepsze kompetencje do objęcia stanowiska. Corbyn jest powszechnie postrzegany jako polityk o zbyt małym doświadczeniu – chociaż jest obecny w polityce od 40 lat, nigdy nie sprawował żadnej poważnej funkcji. Z Theresą May jest odwrotnie, bo co by o niej nie myśleć, trudno zaprzeczyć, że to osoba, która zjadła zęby na sprawowaniu władzy i ma pojęcie, o czym mówi. Konserwatyści starają się zaznaczać na każdym kroku, że pani May gra w innej lidze niż jej przeciwnicy – wyrazem tego było nie pojawienie się przez nią na debacie liderów partyjnych w BBC (konserwatystów reprezentowała następczyni May w resorcie spraw wewnętrznych, Amber Rudd). Na marginesie warto zauważyć, że ten sam manewr zastosowała SNP, której również nie reprezentowała pierwsza minister Szkocji i szefowa partii Nicola Sturgeon, ale lider frakcji w Izbie Gmin Angus Robertson. Logika prawdopodobnie była taka sama i również wymierzona w Partię Pracy: „my realnie pracujemy w rządzie, gramy w wyższej lidze”.

To jednak zaskakujące, że Corbyna ta opowieść się trzyma. Na skuteczność tej taktyki można było może liczyć w Kanadzie, gdzie przed dwoma laty konserwatyści przekonywali, że Justin Trudeau jest „po prostu niegotowy” do sprawowania tak odpowiedzialnej funkcji. Trudeau łatwo było przedstawić jako chłopca bez doświadczenia, co jednak się ostatecznie nie powiodło. Corbyn to zupełnie inna postać, weteran, człowiek obecny w parlamencie „od zawsze”.

W Polsce jesteśmy skłonni myśleć kategoriami „doświadczenia politycznego”, ale Brytyjczycy odróżniają doświadczenie parlamentarne od rządowego. Tego drugiego Corbyn, mimo wielu lat w polityce, zupełnie nie ma. Pamiętajmy, że ukrytą w brytyjskim systemie politycznym wartością naczelną jest kreowanie sprawnego rządu. System wyborczy jest ewidentnie niesprawiedliwy pod względem zapewniania reprezentacji odzwierciedlającej rozkład preferencji politycznych w społeczeństwie. Nie zapewnia też równej reprezentacji wszystkich grup społecznych. Można wręcz powiedzieć że z tego względu nie jest do końca demokratyczny. Ten system daje bardzo wyraźną premię zwycięskiej partii, właśnie po to, by mogła sformować sprawny, większościowy, jednopartyjny rząd. Nawiasem mówiąc, z tej perspektywy korzyść wyborców to możliwość wyeliminowania targów związanych z formowaniem koalicji rządowych i możliwość usunięcia niepopularnego rządu.

Zatem jeżeli spojrzymy na to z tej perspektywy, przyjmując, że podstawowym celem wyborów nie jest wyłonienie adekwatnej reprezentacji, tylko sformowanie stabilnego i silnego rządu, to pytanie o rolę lidera i jego doświadczenie w sprawowaniu władzy staje się bardzo zasadne. Co nie znaczy, że lider bez takiego doświadczenia jest zupełnie pozbawiony szans. To doskonale pokazuje zarówno przykład Camerona, jak i Blaira, a nawet samej Margaret Thatcher. Ten model kariery przeciwstawia się jednak klasycznym karierom parlamentarno-rządowym, które uosabiają takie postaci jak Harold Macmillan czy Winston Churchill. Churchill zanim został premierem sprawował właściwie wszystkie ważniejsze funkcje publiczne w Wielkiej Brytanii, z wyjątkiem urzędu ministra spraw zagranicznych. Podobnie Macmillan przeszedł przez wiele kluczowych ministerstw nim objął tekę szefa rządu. Z tego punktu widzenia zarzut wobec Corbyna, który spędziwszy w parlamencie 30 lat nie był nigdy nawet członkiem gabinetu cieni, o prawdziwym gabinecie nie wspominając, ma w warunkach brytyjskich poważną wagę. Tym bardziej, że o Blairze czy Cameronie można było powiedzieć, że oni byli po prostu zastrzykiem świeżej krwi: młodymi ludźmi, którzy siłą rzeczy nie mogli mieć za sobą zbyt bogatego doświadczenia. O Corbynie trudno powiedzieć, że reprezentuje tak jak oni młodość. W jego przypadku – w zależności jak bardzo uszczypliwie chcieć do tego podejść – można to interpretować jako wyraz nieudolności albo, w najlepszym razie, nonkonformizmu posuniętego tak daleko, że uniemożliwia współpracę w ramach takiego zespołu jak rząd. Zresztą na tym właśnie opierają się główne zarzuty wobec Corbyna dochodzące od jego kolegów z Partii Pracy, którzy skarżą się na jego apodyktyczność i koncentrację przywództwa partyjnego w wąskim kręgu najbliższych akolitów. Pojawiają się głosy, że to może dobrze działać w opozycji, ale nie stanowi dobrego punktu wyjścia do budowania rządu.

Czy potrafimy dzisiaj zwolenników Corbyna jakoś socjologicznie scharakteryzować? Kto dzisiaj chciałby zobaczyć Jeremy’ego Corbyna w roli następcy Theresy May?

Nazwałbym ich lewicą wielkomiejską.

To chyba nie jest duża grupa?

W Wielkiej Brytanii jest liczebnie spora. Poza tym poprze go zapewne większość mniejszości etnicznych, natomiast moim zdaniem nie może być pewny poparcia tradycyjnej brytyjskiej klasy robotniczej. Ci ludzie z wielu powodów popierają Brexit, postrzegając go zwłaszcza jako odpowiedź na to, co uważają za dumping socjalny objawiający się intensywną imigracją z naszej części Europy. Oni stanowią potencjalną bazę wyborczą dla UKIP-u, który po przypieczętowaniu decyzji o Brexicie przyjął strategię wyraźnie odchodzącą od koncentrowania się na elektoracie konserwatystów na rzecz przechwytywania wyborców lewicy. Ci z nich jednak, którzy nie ulegną pokusie oddania swego głosu na UKIP, szybciej zagłosują na Corbyna niż zagłosowaliby na „blairystów”. Problemem będą ich generalnie konserwatywne poglądy w sprawach związanych z narodowym prestiżem: oni na przykład z reguły popierają utrzymanie statusu Wielkiej Brytanii jako mocarstwa militarnego. Corbyn głoszący opinie o konieczności jednostronnego rozbrojenia nuklearnego może być dla nich trudny do zaakceptowania. O nich toczy się gra i UKIP, który przecież wciąż ma ponad 5% poparcia. UKIP ma w niej poważne atuty – a nie zapominajmy do tego, że sondaże mają tendencję do niedoszacowywania poparcia dla tej partii.

W sytuacji, w której opuszczenie Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię jest już od wielu miesięcy postanowione, a przygotowania do wystąpienia idą pełną parą, jakie znaczenie ma wynik wyborów dla tego, co się w tej sprawie będzie dalej działo?

Ma zasadniczy wpływ na postawę negocjacyjną Wielkiej Brytanii, a także na prawdopodobieństwo zablokowania wynegocjowanej umowy na etapie ratyfikacji. W tym miejscu przypomnieć trzeba jedną rzecz. Mamy do czynienia z dwoma zasadniczo odrębnymi zagadnieniami, które często nam się w dyskusji zlewają: z jednej strony Brexitem jako takim, z drugiej zaś problemem umowy towarzyszącej wyjściu Wielkiej Brytanii z UE. Można stanąć po prostu na gruncie art. 50 Traktatu o Unii Europejskiej – z tej perspektywy wystarczy, aby Wielka Brytania złożyła odpowiedni wniosek, co nastąpiło 29 marca br. i następnie odczekała 2 lata, aby Brexit stał się faktem. Natomiast zawarcie umowy określającej warunki opuszczenia Unii jest znacznie bardziej złożone i wymaga negocjacji oraz zgody po obu stronach, przy czym strona UE to 27 państw plus instytucje europejskie działające w porozumieniu. Jeżeli umowy nie da się wynegocjować lub ratyfikować – czy to przez brak poparcia dla jej warunków w Izbie Gmin, czy brak kwalifikowanej większości w Radzie, czy wreszcie ze względu na odrzucenie wynegocjowanych zapisów przez Parlament Europejski – będziemy mieli do czynienia z Brexitem super-twardym. Wówczas po prostu 29 marca 2019 r. wszystkie prawa i obowiązki związane ze statusem kraju członkowskiego z dnia na dzień ustaną.

Dobrze, ale czy stanowiska negocjacyjne obu partii są jakoś bliżej zdefiniowane? Czy wiadomo na czym konkretnie będzie polegała różnica w ich zachowaniu? Czy są określone jakieś konkretne tematy, sprawy i kierunki ich rozstrzygnięcia, które wyraźnie różnicują torysów i labourzystów?

Dyskusji na ten temat jest na pewno zbyt mało, ale mimo to da się niejedno o tych różnicach powiedzieć. Konserwatyści konsekwentnie powtarzają, że Brexit oznacza Brexit, przez co chcą powiedzieć, że oczekują uchylenia kilku kluczowych sfer kompetencji UE wobec Wielkiej Brytanii. Po pierwsze, chodzi zwłaszcza o swobodę przepływu osób, co wiąże się z koniecznością wyjścia ze wspólnego rynku, bo jest to jedna z jego czterech fundamentalnych zasad. Po drugie, o przymus wnoszenia składek, co również wiąże się ze wspólnym rynkiem. Po trzecie, chcą uchylenia jurysdykcji prawa europejskiego i Trybunału Sprawiedliwości UE. Po czwarte, chcą odzyskać swobodę negocjacji międzynarodowych umów handlowych, co oznacza już nie tylko wyjście ze wspólnego rynku, ale również wyjście z unii celnej. Zatem punktem wyjścia Partii Konserwatywnej jest tak naprawdę umowa o wolnym handlu i minimalistyczna forma stowarzyszenia z UE, jedynie sektorowo poszerzona o pewne dodatkowe sprawy. Z ich perspektywy różnica między twardym i miękkim Brexitem polega na tym, że ten drugi obejmuje umowę o wolnym handlu z kilkoma dodatkowymi „gadżetami”, a ten pierwszy polega na wyjściu bez jakiejkolwiek umowy.

Partia Pracy prezentuje stanowisko znacząco odmienne. Głosi, że dla brytyjskiej gospodarki kluczowe znaczenie ma utrzymanie członkostwa we wspólnym rynku albo stworzenie jakiegoś sensownego substytutu. Oni też przyznają, że istnieje konieczność ograniczenia nieskrępowanej imigracji – problem w tym, że na wspólny rynek bez swobody przepływu osób musiałaby się jeszcze zgodzić sama Unia. Technicznie można to sobie wyobrażać na rozmaite sposoby, ale pewne jest, że labourzyści chcą utrzymania znacznie ściślejszego związku z UE. Na pewno są skłonni zaakceptować unię celną, a więc wspólną politykę handlową. W warstwie deklaracji cechuje ich bardziej elastyczny stosunek do kwestii migracyjnych, chociaż moim zdaniem w rzeczywistości i jedna i druga partia dążyłaby do zaostrzenia regulacji granicznych, ale jednocześnie prowadziłyby dosyć otwartą politykę realnego naboru migrantów. W tej sprawie w rzeczywistości nie chodzi bowiem o zahamowanie imigracji, ale o to, żeby ona była dużo bardziej selektywna i ściślej powiązana z kierunkami polityki gospodarczej kraju, a także o to,  aby nie stanowiła bariery dla działań rządu brytyjskiego związanych ze sferą bezpieczeństwa.

Skoro po obu partiach można spodziewać się podobnej polityki migracyjnej, to czy wynik wyborów ma jakieś istotniejsze znaczenie dla Polaków mieszkających na Wyspach?

Labourzyści zdają się zmierzać do zachowania wyższego stopnia integracji z Unią, co może oznaczać, że życie Polaków pod ich rządami może być trochę łatwiejsze. Corbyn wielokrotnie powtarzał, że jeżeli jego partia wygra wybory, to Wielka Brytania jednostronnie zagwarantuje zachowanie wszystkich praw przez obywateli UE przebywających już na jej terytorium, licząc na to, że Unia bardzo szybko odpowie symetrycznymi gwarancjami wobec obywateli brytyjskich na kontynencie, a problem ten nie będzie przedmiotem targów związanych z umową wyjścia. Theresa May nie chce wykonywać żadnych kroków jednostronnych, aby nie pogarszać swojej pozycji negocjacyjnej. Deklaruje otwartość na jednoczesne dwustronne zagwarantowanie dotychczasowych praw obu grupom.

Swoją drogą problem Brytyjczyków mieszkających na terytorium innych państwa UE wydaje się słabo obecny w debacie migracyjnej. To przecież nie jest mała grupa…

Liczy około 1 miliona osób.

…czyli mniej więcej tyle, ile jest Polaków w Wielkiej Brytanii. Czy Brytyjczycy się tym nie martwią?

Ten temat się przewija, ale nie jest odbierany jako problem symetryczny do imigracji z Europy Środkowo-Wschodniej. Po pierwsze, obywateli UE na wyspach jest ok. 3,5 razy więcej niż Brytyjczyków w Unii. Po drugie, oni są przeciętnie znacznie bogatsi niż imigranci w Wielkiej Brytanii. To są albo młodzi ludzie szukający dobrej pracy, albo dobrze zarabiający profesjonaliści. Albo wreszcie emeryci, którzy przywożą tam swój brytyjski dochód. Jeżeli mówimy o tych ostatnich, to warto zwrócić też uwagę, że oni nie mieszkają w rozproszeniu, tylko skupiają się w kilku regionach, zwłaszcza w pewnych częściach Hiszpanii, Portugalii i na Cyprze. Tamte społeczności bardzo odczułyby ich odejście, bo mogłoby się ono przełożyć np. na kryzys na regionalnym rynku nieruchomości. Brytyjczycy są tam postrzegani właściwie jednoznacznie pozytywnie: jako ludzie spokojni, przynoszący dochód, kupujący domy i mieszkania, remontujący je i napędzający lokalną koniunkturę. To są dwie zupełnie różne rzeczywistości. Na koniec dnia najważniejsze jest jednak to, że grupa państw, które goszczą u siebie imigrantów brytyjskich, nie pokrywa się z grupą państw, które chcą wypracować z Wielką Brytanią rozsądne porozumienie w sprawie swoich własnych obywateli w Wielkiej Brytanii.

Rozmowę przeprowadzono 1 czerwca, a jej aktualizacja i autoryzacja miała miejsce już po zamachu w Londynie.